wtorek, 31 grudnia 2019

Jak zostałam peruwiańską żoną

Wszyscy dookoła piszą, że książka pt. "Jak zostałam peruwiańską żoną" to literatura podróżnicza. Moim zdaniem to nie do końca prawda. Owszem, jest tu wątek podróżniczy i to bardzo dobry, ale zajmuje tylko pewną część fabuły. W moim odczuciu to historia kobiety, która w dzieciństwie została stłamszona przez krzywdzące opinie i bezmyślnie wypowiadane słowa. Powieść pokazuje, jak bardzo trudno wyjść z kompleksów, ale kiedy już się uda - jak łatwo rozwinąć skrzydła. 
Pierwsze, co zrobiłam, to próbowałam znaleźć w Internecie informacje o autorce. Nic z tego. Kobieta wyjątkowo tajemnicza dała się poznać jedynie z opisu na skrzydełkach powieści. Wynika z niego, że Mia jest zapaloną podróżniczką i dziennikarką. Ale to wszystko. Z powieści można również wywnioskować spore poczucie humoru oraz duże zainteresowanie medytacją i tajemniczymi zjawiskami pochodzenia "przyrodniczo - naturalnego". Cóż, pozostaje zagłębić się w lekturze... 
Bohaterka książki od dzieciństwa była uważana za dziwoląga. Interesowała ją medytacja, joga i wszystko to, co mogło jej pomóc odnaleźć samą siebie. W przypływie desperacji wyruszyła do Ameryki Południowej w podróż swojego życia. Przybywa do San Augustin w Kolumbii i od razu zderza się z odmiennością kulturową. Studiowanie różnic i próba egzystowania z mieszkańcami tak dalekich zakątków naszej planety jest sporym wyzwaniem. Z czasem na drodze naszej bohaterki pojawia się również mężczyzna, który ma zupełnie inne pojęcie miłości niż powszechnie nam znane. Według niego Mia - jak każda Europejka - jest bezbarwna i nijaka. Nie umie się pięknie poruszać nie wspominając już o tańcu. Mia postanawia go przekonać, że bardzo się myli. Więcej pisać nie będę, dodam tylko, że to nie jedyny mężczyzna w życiu podróżniczki i nie jedyne problemy, z jakimi będzie się borykać. 
I teraz czeka mnie najgorsze, bo jak tu opisać własne wrażenia? Jeżeli potraktujemy „Jak zostałam peruwiańską żoną”, jako książkę dokumentalną i podróżniczą, to zachwytu nie było. Za dużo rozważań za mało wiedzy i faktów. Ale jeżeli podejdziemy do niej jak po prostu do kolejnej powieści, która wpadła w moje ręce... to tak, to jest właśnie to. Autorka ma dość lekkie i swawolne pióro, dzięki czemu w trakcie lektury jest sporo śmiechu i radości. Do tego bardzo plastycznie opisuje miejsca, które zwiedziła, obyczaje miejscowej ludności i tajemnicze obrzędy, których była świadkiem. W trakcie lektury nie ma co liczyć na podróżnicze objawienie, ale dobrą zabawę autorka zapewniła każdemu.

Króliki z Ravensbrück

Bardzo lubię tak zwana literaturę obozową. „Króliki z Ravensbrück” przyciągały mnie bardzo zwłaszcza, że jakiś czas temu skończyłam „Kobiety z Ravensbrück” - książkę bardzo opasłą i bardzo dokładnie i szczegółowo opisującą życie w obozie. Początkowo ogarnęło mnie rozczarowanie, kiedy zrozumiałam, że "Króliki..." to czysta beletrystyka. Szybko jednak otrząsnęłam się i zabrałam do czytania. I co się okazało? Powieść ta jest tak przejmująca, że na pewno długo zostanie w mojej głowie. Dużo dłużej niż historyczne „Kobiety z Ravensbrück”. Trudno mi wyrazić słowami, co mnie tak bardzo ujęło w tej powieści. Na pewno nie chodzi o losy więźniarek, raczej o ukazanie walki o godność i szacunek do samej siebie. Kiedyś i dziś tak samo ważne i tak samo trudne. 
Miriam poznajemy w momencie, kiedy Europa zmienia się na zawsze. Upada mur berliński, a ludzie nie mogą nacieszyć się wolnością. Miriam jednak wcale nie jest do śmiechu. Jej świat w jednej chwili zawalił się z hukiem. Ojciec po porażeniu mózgowym balansuje na krawędzi życia i śmierci, a Miriam w całej tej rozpaczy jest całkiem samotna. Trudno jej egzystować zwłaszcza, że boryka się również sama ze sobą. Próbuje uciec z toksycznego związku i piekła, jakie zgotował jej mąż. Trudno jej zrozumieć, że miłość – tak lepka i trudna – to pułapka, a nie szczęście. 
Losy Miriam to główny wątek powieści "Króliki z Ravensbrück". Dziwne prawda? Cóż historia Miriam ma wspólnego z kobietami, na których wykonywano potworne eksperymenty? Królikami nazywano kobiety (najczęściej Polki), których kosztem niemieccy "lekarze" poszukiwali lekarstwa na frontowe rany, gangrenę czy tyfus. Kobietom wycinano mięśnie, wkładano w rany szkło, brudne drewno, a także zakażano je chorobami. Wszystkie te kobiety po zakończeniu eksperymentów miały zostać zabite, aby ukryć dowody zbrodni. Na szczęście kilka z nich przeżyło i stały się żywymi dowodami przeciwko oprawcom. 
I to jest właśnie magia tej książki. Autorka pięknie poprowadziła losy Miriam, która w pewnej chwili swoich zmagań z życiem znajduje w szafie pasiak. W sprytnie poukrywanych kieszonkach wszyte są listy, które ukazują życie w obozie w Ravensbrück. Miriam - poznając pomału historie opisaną w listach - zaczyna rozumieć, że życie nie polega tylko na biernym przejściu od urodzin do śmierci. Trzeba o siebie walczyć; walczyć o swoją godność i swoje szczęście. Od listu do listu kobieta zaczyna rozumieć, że to nie tylko historia więźniarki, ale również historia jej rodziny. 
Czytelnik tak naprawdę czyta dwie książki. Pierwsza została złożona z poukrywanych skrawków papieru, na których drobniutkim, ołówkowym pismem ukazano okrucieństwo Niemców, rozpacz więźniarek i walkę o każdy następny dzień. Druga opowieść to Miriam, która musi przejść długą drogę do odzyskania własnej godności i szacunku do samej siebie. Dla Miriam wrogiem jest mąż. Wydaje się dużo mniej groźny niż niemieccy oprawcy, prawda? Otóż właśnie w tym ukryty jest sens całej powieści. Autorka pokazuje nam dwie walki o własną godność – tą globalną, która do dziś jest na ustach całego świata, i ta małą, jednostkową, która toczy się w wielu zacisznych kątach na pozór spokojnych domów. 
Piękna to książka. Czytałam ją z wewnętrznym smutkiem, ale przyznam się, że moje odczucia zdziwiły mnie samą. Dużo więcej emocji czułam śledząc losy Miriam niż historie pochodzące z obozu. Może, dlatego, że znałam koniec obozowego życia… Może, dlatego, że Miriam miała szanse… Trudno powiedzieć. Wiem jedno – warto przeczytać.

poniedziałek, 30 grudnia 2019

Hajer na kole, czyli rowerem po Kirgistanie i Kazachstanie

"Hajer na kole" pojawił się u mnie przypadkowo. Prosiłam o książkę autorstwa Artura Hajzera, traktującą o górach, a dostałam Hajera zasuwającego po świecie na dwóch kółkach (cieszę się, że nikt nie wpadł na przesłanie mi książek o panach Chajzerach, bo tego bym już nie zdzierżyła :-)) Mimo tego, jak już w moich rękach zagościła książka z przesympatycznym rowerzystą na okładce, postanowiłam przeczytać. I powiem Wam, że dawno żadna książka nie przyniosła mi tyle radości. 
Hajer to inaczej Mieczysław Bieniek. Z zawodu górnik, przepracował w swojej ukochanej kopalni Wieczorek 27 lat. Niestety (albo właśnie „stety”) w wyniku wypadku podczas pracy stracił wzrok, co oznaczało dla Niego koniec górniczej kariery. Nie załamał się jednak, a postanowił wyruszyć w świat. I to była najlepsza decyzja na świecie. Połączenie wspaniałego poczucia humoru, rewelacyjnego zmysłu obserwacji i miłości do taniego podróżowania dały mieszankę iście wybuchową. Z tego wybuchu powstała cała seria książek, które radują czytelników. 
Już na samym początku książki, kiedy autor opowiada o perypetiach na lotnisku, poczułam przedsmak tej czytelniczej podróży. Wiedziałam już, że nie będzie nudno, ale za to na pewno będzie śmiesznie. A jak się jeszcze dowiedziałam, kto to jest Matylda... padłam ze śmiechu. Autor ma wyjątkowo lekkie pióro i przygody swoje opisuje iście mistrzowsko. Nie straszne mu są dialogi, dzięki czemu książkę czyta się szybko i radośnie. Anegdot jest co niemiara, a każda następna lepsza od poprzedniej. 
Podróż po Kirgistanie i Kazachstanie jest naprawdę fascynująca. Wprawdzie autor nie uracza czytelnika żadnymi odkrywczymi informacjami, ale po lekturze pierwszych kilku stron, nikt raczej na to nie liczy. Tu nie chodzi o geograficzną wiedzę, tylko o te smaczki, których na szkolnych lekcjach tak mało. Dostajemy barwny obraz krajów powstałych po rozpadzie ZSRR. Poznajemy styl życia mieszkańców, to, co jedzą, jak spędzają wolny czas i jak pracują. Podróż kompletnie żywiołowa i niezaplanowana, daje radość zarówno podróżnikowi jak i czytelnikowi. Podczas podróży wraz z Hajerem poznajemy wyjątkowo gościnnych mieszkańców Kazachstanu i Kirgistanu. Właściwe każdy służył podróżnikowi pomocą, każdy się uśmiechał, każdy dzielił się tym, co miał. Hajer zawsze miał zaproponowany przysłowiowy wikt i opierunek, choć przecież nikt nie musiał mu pomagać. Na szczęście los stawiał mu na drodze ludzi pomocnych i życzliwych, dzięki czemu Hajer wydostawał się z największych opresji. Żeby tylko! Trafił się nawet nocleg w domu u pewnego bogatego złodziejaszka, a warunki, w jakich został ugoszczony bogato odbiegały od zwykłej gościnności. 
Książka ma charakter wesołego pamiętnika. Nasz bohater to szczery, prosty człowiek obdarzony lekkością słowa, którą chętnie się dzieli. Każda jego przygoda na szczęście kończy się na wesoło, choćby nawet zapowiadała się groźnie i niebezpiecznie. Miałam naprawdę sporo przyjemności w lekturze tej książki, zwłaszcza, że jest ona pięknie wydana. Do środka wpakowano bardzo dużo zdjęć, a ich urok potęguje biały, śliski papier. Niestety wpływa to na ciężar książki, ale zapewniam Was, że to jedyna wada. 
Cudownie czyta się o świecie, w którym człowiek funkcjonuje w zgodzie z naturą. Miło było przenieść się z europejskiego miasta na wschodnie, dzikie tereny, gdzie życzliwość jest jeszcze w cenie, a dni i noce odmierza pianie koguta.


Templariusze. Fenomen, który przetrwał.

Moje pierwsze zetknięcie z Zakonem Templariuszy miało miejsce dawno temu, kiedy byłam nastoletnią fanką serii o Panu Samochodziku. Wraz Panem Tomaszem i kilkoma harcerzami, z zapartym tchem poszukiwałam skarbu Templariuszy ukrytego gdzieś w głębi naszego kraju. Wprawdzie trochę obraz "zamydlają" pałętający się w fabule Krzyżacy, ale mimo tego Templariusze działali mi na wyobraźnię. Zakon tajemniczy, pełen mądrych ludzi, chcących przejąć władzę w chrześcijańskim świecie, do tego ogromne bogactwo i piękne pałace... Ile w tym prawdy? 
Można szukać faktów o Templariuszach w podręcznikach historii, ale bez większego powodzenia. Wiadomo, że byli bogaci, że walczyli w obronie chrześcijaństwa, ale wiadomo też, że skrywali wiele tajemnic. Ich historia oficjalnie zakończyła się w 1312 r. Zginął ich Mistrz, zaginął skarb, a archiwum przekazano innemu zakonowi. O czym tu jeszcze pisać? No właśnie. Dlatego warto porzucić podręczniki na rzecz prac trochę naukowych, trochę detektywistycznych i tylko troszkę bajkowych. Bajkowych tylko na tyle, aby rozjątrzyć ciekawość i zabić nudę. 
"Templariusze fenomen, który przetrwał" jest właśnie książką dla fascynatów, którzy docenią nie tylko wartość historyczną, ale również umiejętność gawędzenia i ciekawego przekazywania faktów. Przyznam się, że podchodziłam do tej książki, jak szczerbaty do orzechów, ale kiedy zaczęłam lekturę - przepadłam. Kiedy przebrnęłam przez wstęp i pierwszy - dość suchy rozdział - zachwyciłam się pozostałą częścią. Autor nie stroni od słów „tajemnica”, „prestiż”, „bogactwo”, nie ukrywa, że Zakon Templariuszy do dziś nie został do końca zbadany. Owszem, bardzo zgrabnie operuje faktami historycznymi, ale też potrafi stawiać tezy i szukać szczegółowych odpowiedzi na postawione pytania. Bardzo zafascynowała mnie historia paryskiej siedziby Templariuszy, z ciekawością czytałam o konszachtach templariuszy z "aniołami śmierci". Z wypiekami na twarzy śledziłam losy ostatniego Wielkiego Mistrza i płakałam nad niesprawiedliwością jaka Jego spotkała. Zresztą nie tylko Jego, ale prawie wszystkich Templariuszy. Torturowani i więzieni w lochach zmuszani byli do wyjawiania tajemnic, o jakich nie śniło się oprawcom. Na szczęście niektórzy wymknęli się z łap Inkwizycji i uciekli z nieprzyjaznego kontynentu. Czy przetrwali do dzisiaj? 
Pierwsza część książki, ukazująca tajemnicę Templariuszy, jest ciekawa pod względem historycznym. Autor podaje sporo faktów i źródeł, jednak nie przytłacza czytelnika ich ilością. Lekturę bardzo ułatwia sposób umieszczenia przypisów, które umieszczone są u dołu strony, a nie na końcu każdego rozdziału. Umożliwia to nieprzerwane delektowanie się książką, bez ciągłego wertowania kartek. W drugiej części, ukazującej losy Zakonników po likwidacji zakonu, mamy więcej dociekań, pytań i zagadek. Miałam wrażenie, że tutaj do głosu doszło wykształcenie autora, który z zawodu jest prokuratorem. Widać, że ogromną przyjemność sprawia Mu analizowanie faktów i łączenie przyczyn ze skutkami.


Wyobraźnię czytelnika podsycają kolorowe zdjęcia i rysunki zamieszczone w książce. Zresztą cała książka jest pięknie wydana. Twarda okładka, śnieżnobiały papier, dobry skład - to wszystko tworzy całość, która daje ogromną przyjemność czytania. Jeżeli dodamy do tego gawędziarski styl autora i bardzo, bardzo przyjazną czcionkę (dawno nie czytało mi się tak dobrze) otrzymamy wspaniałą pozycję, której nie powstydziłoby się niejedno wydawnictwo stricte historyczne. 
Na razie postawiłam Templariuszy na półce w biblioteczce. Niech czekają na swoją chwilę, kiedy moje dzieci sięgną po nią i zanurzą się w świat pełen zagadek i tajemnic. Wam też polecam. 

piątek, 20 grudnia 2019

Prawdziwa ja

I kolejna lekka książka w moim czytniku... Muszę chyba wziąć się za papier, to może tendencja ulegnie zmianie. :-) Nie, żeby mi to bardzo przeszkadzało, ale podobno  co za dużo, to niezdrowo. Dobrze, że "Prawdziwa ja" przypadła mi do gustu i świetnie się bawiłam przy lekturze. Książka ta kryje w sobie moc kobiet. Bohaterki, to niby kobietki z krwi i kości, ale nie daj Boże nadepnąć im na odcisk. 
A kobietki są trzy: Ewa, która nie jest zdolna do odczuwania miłości przyjaźni i innych wyższych uczuć. Danka- założycielka apteki, taka business Women, która dowodzi przyjaciółkami. Trzecia to Joanna - porzucona przez męża matka dwójki dzieci, która desperacko poszukuje partnera życiowego. Te opisy są bardzo pobieżne, bo tak naprawdę o każdej z nich można by napisać oddzielną książkę. 
Największą sympatią obdarzyłam Ewę a to za sprawą jej podejścia do stosunków damsko - męskich. Jest osobą psychicznie upośledzoną, niezdolną do odczuwania miłości czy też przyjaźni. Jej stosunki z mężczyznami są więc suche i nakierowane tylko i wyłącznie na zaspokojenie cielesnych potrzeb. Wiem - należy jej współczuć, ale autorka tak zgrabnie i z humorem opisała jej przemyślenia i relacje z mężczyznami, że z wielką przyjemnością czytałam o próbach nawiązania bliższego kontaktu z partnerem. A już seks tantryczny i kadzidełka rozłożyły mnie na obie łopatki. Najmniej przypadła mi do gustu Asia, ale tak od połowy książki też nie dała sobie w kaszę dmuchać. Początkowo była szarą myszką, ale szybko zdała sobie sprawę, że nie ukryje prawdy o samej sobie pod farbowanymi włosami i soczewkami zmieniającymi kolor oczu. 
Mężczyźni w starciu z naszymi bohaterkami nie mają zbytnio szans. Każda z nich przez pewien czas daje się wodzić za nos, ale kiedy przyjdzie podejmować życiowe decyzje bez namysłu robią to, co dla nich najlepsze. Pomysły mają szalone i często przez ich realizacje jest śmiesznie i tak... głupkowato. Niektóre dialogi przypominały mi dialogi z książek Joanny Chmielewskiej, prowadzone tylko po to, aby rozweselić czytelnika. Te fragmenty bawiły mnie najbardziej i dodawały całej lekturze smaczku. Niektóre fragmenty były naprawdę świetne i sprawiły mi autentyczną radość. Zamach na byłego męża Asi, perypetie z działaczami z osiedla... warto poczytać, aby poprawić sobie humor. 
Nie zawsze jednak było różowo. Podczas lektury miałam wrażenie, że autorka nie bardzo miała pomysł, jak zakleić dziury pomiędzy poszczególnymi wybrykami naszych bohaterek. Miejscami było po prostu nudno, choć na szczęście takich miejsc było niewiele. 
To powieść, którą w ten świąteczny czas warto przeczytać, aby wprawić siebie w dobry humor. To przecież takie ważne :-) 

poniedziałek, 16 grudnia 2019

Wakacje w Trzeciej Rzeszy

„Wakacje w Trzeciej Rzeszy” to, moim zdaniem, jedna z tych powieści, którą się albo kocha, albo nienawidzi. Trochę mnie zmyliła okładka i oczekiwałam lekko fabularyzowanego obrazu międzywojennych Niemiec. Tymczasem otrzymałam książkę, która wywołała we mnie bardzo przyjemne rozdwojenie jaźni - z jednej strony przepiękne i wcale nie nudne opisy przyrody i bogate słownictwo, a z drugiej - natłok osób, dat i faktów. Ciekawa mieszanka. 
Pewne jest jedno. Jeżeli nie lubicie poznawać historycznych faktów, nie sięgajcie po nią. Ale jeżeli łasuchy z Was na wiedzę i ciekawostki z tamtego okresu, to ta książka jest dla Was. Wprawdzie nie o wakacjach tu mowa, a po prostu o podróżach do Niemiec, ale to nie szkodzi. Podróżują różni ludzie, od Francuzów poczynając, a na mieszkańcach Stanów Zjednoczonych kończąc. Ich status materialny też jest różny i stąd chyba wynika taka wielorakość obserwacji i wyłapywanie zupełnie odmiennych cech ówczesnych Niemców. 
Obserwujemy najpierw reakcję Niemców na porażkę w I wojnie światowej. Obwiniają wszystkich tylko nie siebie. W kraju szaleje inflacja, ludzie nie mają co jeść, jest po prostu źle. I wtedy na scenę wkracza Adolf Hitler. Najpierw we wspomnieniach i komentarzach wyraźnie widać, że jest ignorowany. Ówczesne mocarstwa nie widzą w nim zagrożenia. Wręcz przeciwnie – myślą, że to pojedyncza iskra, która przyczyni się do całkowitego rozłamu Państwa Niemieckiego. Kiedy w kraju szalał terror i bandytyzm, zagraniczni goście widzieli tylko piękne krajobrazy, wspaniałą kuchnię i uśmiechniętych zdyscyplinowanych Niemców. W momencie, gdy zauważają swój błąd, jest już za późno. Uderzyło mnie też to, jak bardzo ludzie nie chcieli widzieć tego, co mieli na wyciągnięcie ręki. Gdyby tylko ktoś wtedy miał więcej odwagi i szybciej zareagował na poczynania Hitlera… 
Bardzo dobrze mi się czytało. Takie zestawienie historii i pięknego „powieściowego” słownictwa to coś, co bardzo lubię. W trakcie czytania płynęłam przez poszczególne strony. Książka daje do myślenia. Często pozwala napawać się pięknem krajobrazu tylko po to, aby na następnej stronie walnąć obuchem w głowę czytelnika pokazując postępowanie nazistów i Hitlera. Po chwili znowu wracamy do wsi sielskiej i wesołej. Super wrażenia. 
Rewelacyjna książka. Do tego pięknie wydana, więc na prezent w sam raz. 

Spełniony sen

Jakiś czas temu czytałam powieść Pani Izabelli Frączyk o trzech przyjaciółkach, które próbują na nowo ułożyć sobie życie. Powieść sprawiła na mnie sympatyczne wrażenie, choć zachwytu nie było. Trochę śmieszna, trochę romantyczna, a do tego kilka ciekawie skonstruowanych zbiegów okoliczności. Ta mieszanka spowodowała, że z zaciekawieniem dobrnęłam do końca. Urzekł mnie styl pisania p. Frączyk. To autorka, która potrafi ciekawie pisać właściwie o niczym. Ciekawa tego, jak rozwinął się kunszt pisarski autorki sięgnęłam po „Spełniony sen” i... powietrze ze mnie uszło. Klapa, to może za dużo powiedziane, ale delikatnie rzecz biorąc – fajerwerków nie było. 
Główną bohaterkę, Beatę, poznajemy w drodze do Częstochowy. Rozczarowana życiem kobieta postanawia zostawić wszystko za sobą i spróbować od nowa. Start zaplanowała u swojej ciotki, która w zamian za opiekę obiecała Beacie tak zwany wikt i opierunek. Po drodze Beata zmuszona jest zatrzymać się na stacji benzynowej, gdzie zawiera ciekawe znajomości. Co więcej - dostaje propozycję pracy. Początkowo odrzuca ofertę, ale po kilku bliższych chwilach z męczącą ciotką wraca na stację i ofertę przyjmuje. W podróży przez fabułę poznajemy cały wachlarz nowych osób, które w mniej lub bardziej ciekawy sposób mają wpływ na życie Beaty. Oczywiście jest przystojny mężczyzna, i to niejeden, jest wierna przyjaciółka, są śmieszne zbiegi okoliczności i momenty, które wzruszają. Problem jest taki, że całość - przynajmniej dla mnie - jest po prostu nijaka. To trochę tak jakbym próbowała opisać każdy dzień bez względu na to, czy był ciekawy, czy nie. Wstałam, ubrałam się, zjadłam śniadanie, poszłam do pracy... Miejscami po prostu było nudno. Rozumiem, że nie wszystkie książki musza mieć fabułę rodem z Jamesa Bonda, ale tu fabuła miejscami po prostu stawała w miejscu, a czytelnik, chcąc dowiedzieć się, co dalej musiał przez kilka stron towarzyszyć Beacie w błahych czynnościach życia codziennego. 
Czy polecam? To zależy, komu. Niewątpliwie „Spełniony sen” może się podobać, ale ja do tego grona czytelniczek nie należę. Za słodko i za mdło. Jeżeli jednak lubicie bujać się na falach powieści bez większego zaangażowania swoich myśli – ta książka jest dla Was. 

piątek, 13 grudnia 2019

Anioły z Lovely Lane

To nie będzie długa recenzja, bo boję się, że ograbię tę książkę z tego ulotnego klimatu, który tak mnie zauroczył. To takie wrażenie rodem z Sherlocka Holmesa (i nie chodzi o kryminalną zawartość, bo do niej tej książce daleko), że się jest w deszczowej Anglii. Wyobraźcie sobie taką scenę. Z dwóch stron domy, pośrodku brukowana ulica, świecąca się od deszczu. Gdzieś z boku latarnia daje żółte światło i nagle słyszycie tupot stóp. W kadr wbiegają zaaferowane dziewczęta - każda w wykrochmalonym czepku, śnieżnobiałym fartuszku, każda oddana swojej pracy. Taki obrazek towarzyszył mi przez całą lekturę tej powieści. Byłam zachwycona. 
Pięć dziewcząt - każda inna, każda z odmienną historią, ale łączy je jedno - marzenie, aby zostać pielęgniarką. Ten zawód w ówczesnych czasach łączył się z ogromnym prestiżem i uznaniem z jednej strony, a z drugiej z poświęceniem. Pielęgniarki nie mogły zakładać rodzin, aby z całym poświęceniem oddawać się pracy. Dana pochodzi z farmy i ledwo uciekła od ożenku z gburowatym sąsiadem. Victoria to arystokratka, której majątek przepadł wraz ze śmiercią rodziców. Pammy pochodząca z najuboższej części Londynu nie może pozbyć się piętna biedoty. Są jeszcze dwie pannice – Celia i Beth, jednak One (zgodnie z zamierzeniem autora) nie wzbudziły mojej sympatii. 
Jak się zapewne wszyscy domyślacie pomiędzy dziewczętami występuje cała gama uczuć, od miłości poczynając, poprzez sympatię, zazdrość aż po nienawiść i zwykłą ludzką podłość. Są również męscy bohaterowie - to sanitariusze i lekarze, jednak Oni stanowią tło dla naszych bohaterek. 
Powiązaniom, zbiegom okoliczności i zależnościom pomiędzy bohaterami nie ma końca. A uwierzcie mi – galeria postaci jest naprawdę bogata. Wszyscy bohaterowie jakoś się ze sobą wiążą. W fabule jest mnóstwo tajemnic, których odkrycie rodzi kolejne dwie tajemnice. Oczywiście mówimy o takich życiowych tajemnicach, a nie zagadkach kryminalnych. Autorka bardzo misternie snuje intrygi i pomału wtajemnicza czytelnika we wszystkie niuanse pielęgniarskiej egzystencji. Robi to wyjątkowo subtelnie, przez co powieść jest genialnie wyważona emocjonalnie. Całą tę książkę czyta się trochę jak bajkę. Piękne, bogate słownictwo powoduje, że przyjemność czytania jest jeszcze większa. 
Dziewczęta mieszkają wspólnie na stancji, mają swoją opiekunkę, która pilnuje, aby dobrze się prowadziły i chodziły wcześnie spać. Szkoła jest bardzo rygorystyczna, nauczyciele surowi, a mimo to dziewczęta znajdują czas na śmiech i zabawę. Oczywiście, że są też momenty dramatyczne, które powodują, że serce czytelnika bije szybciej. Konieczność ratowania pacjentów, przeplata się z nieszczęśliwą miłością, czy też rozterkami natury moralnej. Trudno mi oddać klimat tej powieści. To tak, jakbym wzięła do ręki „Anię z Zielonego Wzgórza” dla dorosłych i zmiksowała ją z "Tajemnicami Abigel" Magdy Szabo. Dla mnie rewelacja. 
Piękna to książka ukazująca początki dzisiejszej medycyny i piękno zawodu pielęgniarki. I powiem Wam, że czytając czułam, że to nie koniec. Za długi był wstęp (nie mylić z nieciekawy) i za dokładnie przedstawione bohaterki, aby poprzestać na jednym tomie. Kiedy jednak zobaczyłam, że to nie dwa, a cztery tomy... Spora radość czytania przede mną. 
Polecam na prezent gwiazdkowy. To taka powieść, którą warto czytać w naprawdę wolnych chwilach, aby delektować się tym nieuchwytnym klimatem i bogactwem słów.


środa, 11 grudnia 2019

Jestem nieletnią żoną

Nie wiem dlaczego tak jest, ale ostatnio mam czas na trudne książki. Jak nie wojna to obóz, jak nie obóz to niewolnictwo, jak nie niewolnictwo to tragedia dzieci. I to tragedia rozgrywająca się dzisiaj, na naszych oczach. Na oczach całego świata. 
Nigdy mnie nie ciągnęło do książek autorstwa Laili Shukri. Perska żona, arabski sen... jakoś te wszystkie tytuły mnie odpychały i kompletnie nie czułam potrzeby bliższego poznania tych powieści. Co więcej - długo książki Pani Shukri myliłam z twórczością Tanyi Valko, co okazało się dużym zaniedbaniem z mojej strony, okazało się bowiem, że książki Pani Shukri niewiele mają wspólnego z romansidłami. Są za to wstrząsającymi dokumentami. 
Laila Shukri jest Polką, która wyszła za Muzułmanina. Siłą rzeczy zna wschodni świat i panujące w nim zwyczaje od podszewki. Pisze przejmujące książki, które często opierają się na zasłyszanych relacjach lub obserwacjach życia codziennego. "Jestem nieletnią żoną" jest właśnie taką powieścią. Fabularyzowane losy Salmy przeplatane są informacjami na temat muzułmańskich dziewczynek wydawanych za mąż przed ukończeniem 13 roku życia. Porażające. 
Salma to dwunastoletnia dziewczynka, która pragnie w przyszłości zostać lekarzem. Pomimo trudnych warunków panujących w domu, braku pieniędzy i ciągłej konieczności opiekowania się młodszym rodzeństwem, każdą wolną chwilę dziewczynka poświęca na naukę. Niestety jej marzenia pryskają kiedy okazuje się, że ma zostać wydana za mąż. Początkowo młody mężczyzna miał starać się o rękę starszej siostry Salmy, ale podczas wizyty u rodziców przyszłej narzeczonej to właśnie Salma wpadła mu w oko. 
Salma nie chce, płacze, błaga, prosi - nic z tego. Zostaje ubrana w odświętną sukienkę (pożyczoną od sąsiadki) i postawiona obok dużo starszego mężczyzny. Następnie z jedną walizką w ręku przeprowadza się do teściów u których mieszka jej małżonek. I tu własne kończy się jej dzieciństwo, a zaczyna dramat. Nie będę opisywała szczegółów, bo te nietrudno sobie wyobrazić. Dochodzi do tego, że Salma sypia pod stołem w jadalni a jej rola żony polega na usługiwaniu mężulowi. 
Przerażająca była dla mnie postawa matki dziewczynki, która ani przez chwilę nie stała po stronie córki. Dla niej najważniejsze było to, aby mąż „nie rozwiódł” Salmy, bo wtedy będzie musiała upokorzona wrócić do rodzinnego domu. I znowu jedna gęba więcej do wykarmienia... 
Książka mną wstrząsnęła. Niby każdy wie, że dziewczynki (nawet dziewięcioletnie) w krajach muzułmańskich są wydawane za mąż za dużo starszych mężczyzn. W Internecie można przeczytać porażający reportaż National Geographic "Za młode na żony". Każdy z nas doskonale zdaje sobie sprawę z tego procederu. Ale kiedy czytamy o losach konkretnej dziewczynki i jej podeptanych marzeniach, to dopiero zaczynamy rozumieć skalę tej tragedii. A tymczasem proceder ten – moim zdaniem – wynika po prostu z biedy i braku edukacji. Za ładną, młodą dziewczynkę można dostać stado krów... Przerażające tym bardziej, że takie dziecko dostaje się pod władzę muzułmanina, który może z nią zrobić co chce. Może ją zgwałcić, zbić, skopać, a następnie poniżyć i uczynić z niej służącą i dziwkę. To wszystko przeżyła Salma, a autorka opisując Jej losy, nie stroniła od pełnych emocji słów, aby czytelnik pojął i zrozumiał. Co więcej – postanowiła jeszcze bardziej sponiewierać czytelnika i tak skonstruowała zakończenie, aby odbiorca zdał sobie do bólu serca sprawę, że taka Salma gdzieś istnieje. Do naszej bohaterki los się w końcu uśmiechnął, ale ile takich Salm gdzieś tam płacze w poduszkę.

wtorek, 10 grudnia 2019

Dzieciństwo w pasiakach

Wyobraźmy sobie dwunastoletniego chłopca, który dzielnie walczył u boku Powstańców w Warszawie. Był łącznikiem w oddziale porucznika Gustawa, walczącym na Ochocie. Niestety powstanie upadło, a nasz bohater wraz z matką został wywieziony do obozu w Oświęcimiu. Tam, jako numer 192731, spędził pięć miesięcy. Pięć długich miesięcy. Najdłuższych w życiu. Pełnych rozpaczy, głodu i beznadziejności. Swoje odczucia z tego okresu Bogdan Bartnikowski - bo to o Nim mowa - opisał w książce, która zupełnie niedawno została wznowiona dzięki Wydawnictwu Prószyński. 
„Dzieciństwo w pasiakach” jest przerażającym obrazem niemieckiego obozu zagłady Auschwitz Birkenau. Przerażającym tym bardziej, że widzianym oczami dziecka. Bogdan opisuje codzienność chłopców za małych, by pracować pełną parą z dorosłymi, ale też za dużych, by spędzić ten czas w baraku dla dzieci. Takich chłopców w wieku 10-14 lat było tam wówczas stu pięćdziesięciu. 
Śpią pod jednym kocem, po sześć – siedem osób, na trzypiętrowych pryczach. Dzień zaczyna się od piątej rano śniadaniem, które składa się z kubka gorącego wywaru z nie wiadomo czego. Zawieszeni pomiędzy rzeczywistością wojenną, a dzieciństwem robią wszystko, aby przetrwać. Przerażające obrazy walki o najmniejszą pajdkę chleba, albo łupinkę cebuli, walki, aby dożyć do kolejnego świtu trzeba zestawić z dziecięcą ufnością i radością życia. Każda zaoszczędzona drobinka jedzenia była przyczyną tryumfu i wiary, że się uda. Niesamowite jest to, jak szybko dzieci przystosowują się do panującej rzeczywistości. Oczywiście, że jest im źle, tęsknią i płaczą, ale i tak uważam, że tylko dzięki swojej dziecięcej umiejętności przyjmowania wszystkiego takim, jakie jest - chłopcy dali radę przetrwać. Smutne i przejmujące opisy często zmuszały mnie do odłożenia książki i chwili odpoczynku. Najbardziej przeżyłam, kiedy nasz bohater próbował zaoszczędzić chleb, aby kupić sobie buty. Niestety zakupy nie powiodły się, a wszystkiemu winne były szczury. 
Trudna to książka i trudny czas tym bardziej, że obraz przedstawiony oczami dziecka jest przeraźliwie jasny i pozbawiony emocji. Śmierdzi palonymi ciałami? No widocznie tak musi być. Sąsiad z pryczy obok umarł? Cóż, to właściwie norma. Przy takim podejściu do codzienności, niektóre opisy jeszcze bardziej chwytały za serce. Bajka na dobranoc, której bohaterem była dawno niewidziana mama, powrót do domu i wspólna kolacja przy stole... płakać mi się chciało. 
Czytajcie moi drodzy i podsuwajcie pod nosy swoim dzieciom. Oczywiście tym starszym, które poradzą sobie z nagromadzonym w tej niepozornej książeczce okrucieństwem. Ale niech czytają i niech pamiętają. Dla Bogdana i dla innych dzieci; również tych, którym nie było dane dożyć wyzwolenia. 

wtorek, 3 grudnia 2019

Aryjskie papiery

Literatura okresu II wojny światowej to książki, obok których nie mogę przejść obojętnie. Męczą mnie, napastują i wręcz krzyczą z półki kłócąc się, która ma być przeczytana pierwsza. Nie ma znaczenia, jak duży stosik spoczywa przy moim łóżku - tzw. "literatura wojenna" nigdy nie będzie leżała gdzieś w jego połowie. Po prostu muszę przeczytać w pierwszej kolejności. Nie ma przebacz. 
"Aryjskie papiery" to książka, która mnie omamiła od samego początku. Kończąc poprzedniczkę zerkałam ciekawie w jej stronę. Zaczęłam oczywiście od studiowania zdjęć, których w książce jest sporo. Przybliżają sylwetkę głównego bohatera i pokazują, jak niewielu członków tej licznej rodziny przetrwało okrutny czas wojny. 
Kiedy poznajemy Jerzego Dynina, jest on wesołym chłopaczkiem, któremu nic nie brakuje. Żyje w zamożnej, wręcz bogatej rodzinie, ma sporo zabawek, chodzi do renomowanej szkoły i uwielbia swoich przyjaciół. Niestety, tym sielskim anielskim światem nagle wstrząsa wojna, przewracając go do góry nogami. Jerzy wraz z rodziną musi zostawić wszystko i uciekać. Wojna wstrząsa emocjami chłopca. Obraz pierwszych ofiar i ruin przewartościowuje życie w jego głowie. Wraz z rodziną musi uciekać, ponieważ prześladowania Żydów są coraz groźniejsze. Dociera do Wilna i wydaje się, że przetrwają, ale nic bardziej złudnego. Znowu muszą uciekać... Po stracie ojca, który został wywieziony w głąb Rosji, bardzo szybko zostaje głową rodziny. Życie w ciągłym strachu, w ciągłej gotowości do ucieczki... straszne. Nie można nikomu ufać, nikomu wierzyć, niczym zastraszone zwierzątka żyją z dnia na dzień nie wiedząc, czy dożyją kolejnego dnia. 
„Aryjskie papiery” są nietuzinkową książką, która pokazuje okupację na wschodnich terenach kraju. Rodzina Dyninów w okresie wojny mieszka przede wszystkim w Wilnie, pobliskich miasteczkach i majątkach. Oczywiście wojna wojną, ale realia trochę inne niż na pozostałych terenach ówczesnej Polski. Niemcy mają spore wsparcie w rdzennych mieszkańcach tych terenów. Białorusini, Litwini i Polacy nie tylko walczą z niemieckim okupantem, ale też często widzą w wojnie nadzieję na wzmocnienie swojego narodu. Przez to wrogiem jest nie tylko Niemiec, ale też sąsiad zza płotu, co powoduje, że o ukrywających się Duninach często zapominano, a raczej zostawiano ich w spokoju. Mimo to kilka razy wręcz otarli się o śmierć. Przykładem niech będzie budowa miejskiej łaźni i wprowadzenie powszechnego obowiązku kąpieli. Przecież Żyd nie może pokazać się nago w łaźni. Na szczęście kilka dni przed planowanym otwarciem i powszechnym obowiązkiem pojawienia się w łaźni... ta się po prostu spaliła. 
Wspomnienia Jerzego są bardzo poruszające. Pisane w pierwszej osobie, przy użyciu niewyszukanego słownictwa, trafiają w głąb serca niczym strzała. Niby człowiek wie, że Jerzy przeżyje, ale i tak zagryza zęby kibicując mu w kolejnym wyścigu ze śmiercią. Podziw mój budził ten nastoletni chłopiec ze swoją odpowiedzialnością za rodzinę, intuicją i umiejętnością podejmowania właściwych decyzji. 
Poruszająca książka. Docierająca do najgłębszych pokładów ludzkich uczuć. Ukazuje wartość człowieka, który pokazuje swoją prawdziwą twarz dopiero wtedy, kiedy inny jest w potrzebie. Kiedy trzeba zaryzykować, aby pomóc innym. Po jej lekturze zrozumiałam, że my, żyjący w czasach pokoju, nie mamy prawa oceniać. Możemy jedynie zrobić wszystko, aby następne pokolenia nie zapomniały.

czwartek, 28 listopada 2019

Kasztanowy ludzik

"Kasztanowy ludzik" zbiera tak skrajne recenzje, że aż oczy przecierałam ze zdziwienia. Od entuzjastycznych ochów i achów, z których wynika, że powieść ta na kryminalnego Nobla zasłużyła, aż po komentarze, wśród których gniot i szmira to delikatne określenia. Ciekawa byłam, co też takiego zawiera ta powieść, że budzi tak skrajne emocje. Nie było trudno po nią sięgnąć, bo medialny szum o tej książce był ogromy. W pewnym momencie miałam wrażenie, że zewsząd patrzą na mnie kasztanowe ludziki i zapewniam Was, że nie spowodowała tego panująca dookoła jesień.
Sięgnęłam po powieść z przyjemnością. Starannie wydana książka, pomimo swojej objętości przyjemnie leżała w rękach, a "twardo - miękka" okładka uprzyjemniała czytanie. A zawartość?
Pewnego dnia dwunastoletnia córka szwedzkiej Pani minister, po zajęciach sportowych, nie wraca do domu. Pomimo postawienia Policji  na nogi,  nie odnaleziono ani dziewczynki, ani też jej ciała. Wprawdzie do zabójstwa przyznał się znany Policji psychopata (pamiętał nawet, co zrobił z ciałem) ale  jego zeznania jakoś nie przekonały Policji i rodziny dziewczynki. W tym samym czasie w Szwecji dochodzi do serii brutalnych morderstw. Seryjny zabójca potwornie okalecza zwłoki swoich ofiar, a na miejscu zbrodni pozostawia kasztanowe ludziki. Co łączy te dwie tragedie? Na to pytanie odpowiedź ma znaleźć dwójka bohaterów: Thulin - policjantka będąca na początku swej kariery i Hess, który właśnie znalazł się na zawodowym zakręcie i musi na chwilkę przycupnąć i przeczekać burzę, jaka rozpętała się wkoło jego osoby. Nie grają oni na tych samych falach, a ich spojrzenie na popełnianie zbrodnie jest diametralnie różne. Łączy ich jednak chęć rozwikłania zagadki.
"Kasztanowy ludzik" to kryminalny roller coaster. Czytelnik wpada w bieg wydarzeń i kiedy już wydaje mu się, że wiadomo kto zabił, ukazuje się przed nim kolejny zakręt i kolejna pochylnia, po której ponownie mknie ku mrzonce następnego rozwiązania. Tak jest kilka razy i przyznam się, że przy którejś z kolei "zmyłce" byłam już zmęczona. Nie ulega jednak wątpliwości, że warto było czekać, bo zakończenie jest wstrząsające. To właśnie zakończenie wywołuje w czytelniku uczucie obcowania z mistrzowsko napisanym kryminałem. Trzeba przeczytać powieść do ostatniej literki, aby docenić ścieżki, którymi autor doprowadził nas do finału. Naprawdę warto
Minusy widzę dwa - jeden subiektywny, drugi wręcz przeciwnie. Ten subiektywny dotyczy użytego w książce czasu. Nie lubię powieści pisanych w czasie teraźniejszym. Powoduje to we mnie uczucie ciągłego niedopracowania. Nierozłącznie towarzyszy mi przekonanie że coś ominęłam i nie doczytałam. Po prostu nie lubię i już. 
Drugi minus dotyczy języka, a raczej braku jego giętkości. Powieść miejscami jest drętwa, a dialogi nieżyciowe. Trudno powiedzieć, czy to wina autora, czy tłumacza, jednak pewne jest, że wyszło to nieciekawie. Na szczęście sama intryga i sposób rozwiązania zagadki wynagradza wszelkie niedoskonałości. 
Warto sięgnąć po "Kasztanowego Ludzika". Nie dajcie się zniechęcić tylko oceńcie sami, bo naprawdę warto.  

środa, 27 listopada 2019

Pokrzyk

Kiedy człowiek sobie uświadomi, że to już jedenasty tom Sagi o Lipowie, ogarnia go podziw. Bo jak to możliwe, że tyle tomów (i to grubaśnych) i cały czas jest ciekawie? Autorka nie zniża lotów ani o metr. Owszem - poszczególne tomy różnią się od siebie, ale wszystkie są dobre. Widać jak autorka ewoluowała, a wraz z nią jej książki. Z zaciętych kryminałów, saga przekształciła się w mroczną i pełną tajemnic powieść o ezoterycznym zacięciu. Ale nadal bardzo mi się podoba. Bardzo. 
Jak zwykle tytuł intryguje. Bo cóż to jest ten "Pokrzyk"? Już przywykłam do tego, że tytuły poszczególnych tomów są dziwne. Były już "Rodzanice", były "Utopce", teraz "Pokrzyk"... każdy tytuł intryguje i jest tajemnicą sam w sobie. To też lubię - tę chwilkę zastanowienia, o co właściwie chodzi... 
Jak zwykle u Pani Puzyńskiej - powieść powala mnogością wątków i bohaterów. Na szczęście nie jest to problemem i łatwo się w tym wszystkim połapać. 
Wątek kryminalny to zabójstwo Leokadii Orłowskiej. Podejrzana o czyn jest Klementyna Kopp, ale już na pierwszy rzut oka widać, że nie wszystko do siebie pasuje. Trzy córki denatki - Adriana, Elżbieta i Iga niby mówią to samo, ale niuanse w wypowiedziach wskazują, że jednak coś jest na rzeczy. W wyjaśnieniu sprawy pomaga prywatny detektyw Mariusz Nowakowski, który - cóż za zbieg okoliczności - jest byłym mężem Weroniki Podgórskiej. Losy Weroniki to kolejny wątek. Pani psycholog i żona Policjanta w jednej osobie marzy o szczęśliwej rodzinie i dziecku. Na drodze do szczęścia stanie jej Strzałkowska i nie jest tajemnicą że między kobietami rozgorzeje rozpaczliwa walka. Życie jest jednak bogate, a przysłowiowy chichot losu zmusi obie Panie do współpracy. Najlepszy jednak wątek, a właściwie wątek petarda, należy do Klementyny Kopp. Ta ekscentryczna kobieta zostaje posądzona o zabicie Leokadii Orłowskiej. W miarę opowieści Klementyny na światło dzienne wychodzą sprawki, które rzucają zupełnie inne światło na wydarzenia. Okazuje się, że nie wszystko złoto co się świeci. 
Najbardziej zaskoczyło mnie zakończenie. Wbiło mnie w fotel i do dzisiaj nie mogę się pozbierać. Jak można uśmiercić jedną z kluczowych postaci sagi? I to moja ulubioną. Nic już nie będzie takie samo, a Pani Puzyńska będzie musiała się wykazać nie lada pomysłowością, (w co nie wątpię) aby brak tej osóbki czytelnikom wynagrodzić . 
"Pokrzyk" jest najlepszym dowodem na to, że Pani Puzyńska w swojej twórczości postanowiła skręcić. Od "Motylka" wszystko się zmieniło, a sama powieść, z kryminału podobnego w nastroju do ojca Mateusza zmieniła się w mroczny, kryminalny thriller. Nie ma już misiowatego Komisarza Podgórskiego, jest za to Komisarz walczący z choroba alkoholową. Strzałkowska, z ciepłej i zakompleksionej Policjantki, zamieniła się w stanowczą kobietę, która jest gotowa walczyć o swoje szczęście. Nie ma już maleńkiego komisariatu w Lipowie, pachnącego ciastem pani Podgórskiej. Jest za to mroczny dom i skrzypiące drzwi rodzące ciarki na plecach. Nie ukrywam, że podoba mi się ten kierunek, ale myślę, że są osoby, które wolały, kiedy tłem wydarzeń były lato i słońce niż listopadowa plucha. 
Nie mogę się doczekać kolejnego tomu. Jestem ciekawa, czy to co wydarzyło się w końcówce "Pokrzyku' to tak naprawdę? Na serio? 

poniedziałek, 14 października 2019

Panny i wdowy

Maria Nurowska dała mi się poznać jako fenomenalna obserwatorka rzeczywistości. Jej powieść pt. "Dziesięć godzin" urzekła mnie niesamowicie. Napisana z jajem, polotem i właściwą Nurowskiej zadziornością, długo siedziała w mojej głowie. Obserwacja rzeczywistości oczami Pani Nurowskiej była czystą przyjemnością, (choć należy podkreślić, że dość gorzką). Twórczość Nurowskiej poznaję głównie dzięki Wydawnictwu Prószyński i spółka, które co pewien czas wypuszcza na rynek kolejną perełkę. Kiedy jednak zobaczyłam I tom "Panien i wdów" postanowiłam poczekać na całość. Ciągnęło mnie do tej sagi od dłuższego czasu, ale ilość wydań, wznowień, uzupełnień i wersji, które ukazały się do tej pory skutecznie mnie zniechęcały. Wydanie Prószyńskiego dało nadzieję na rzetelne zapoznanie się z tym tytułem, bez błądzenia po kolejnych wersjach. Zupełnie niedawno ukazał się czwarty tom, co dało mi zielone światło dla rozpoczęcia lektury. Zaczęłam czytać i przepadłam. Z kretesem. Dodam tylko, że wstrzymanie się z lekturą do czasu ukazania się całości było świetnym pomysłem, bo wyczekiwanie na kolejne tomy byłoby dla mnie bardzo trudne. A tak w dwa tygodnie pochłonęłam całość rozkoszując się pięknym piórem autorki. 
"Panny i wdowy" to wspaniała saga o dziejach rodu Lechickich. Właściwie to nie... nie tak. To opowieść o dziejach Polski, która - dla ułatwienia czytelnikowi zrozumienia tych zawiłych wydarzeń - została ubrana w losy członków rodu lechickich. Akcja rozpoczyna się w 1864 r., kiedy to po klęsce powstania styczniowego Cyprian zostaje wywieziony na Sybir. Jego żona postanawia pojechać za nim, ale niekoniecznie do niego... Tak zaczynają pleść się losy pięciu kobiet, które łączy jedno nazwisko - Lechicka. Większość z nich to panny lub wdowy, a to za sprawą polskiej historii, która co rusz zabierała im mężczyzn na wojnę. A to powstanie, a to wojny światowe, a to powstanie warszawskie... po wojnie również nie było łatwo, bo przecież wielu Polaków zniknęło w czeluściach komunistycznego ustroju. Dziewczyny za to trwały i robiły wszystko, aby pomóc mężczyznom i ratować rodzinną posiadłość Lechice. 
Historie Polski obserwujemy oczami sześciu kobiet, które nie są obojętne na to, co się dzieje wokół nich. Ich losy są przepięknie opisane i nie ukrywam, że pochłonęłam wszystkie cztery tomy z zapartym tchem. Oczywiście przyznaje rację tym, którzy piszą, że to romansidło. Ale absolutnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że to płaska historyjka. Autorka bardzo zgrabnie wplata rys historyczny w losy naszych bohaterek. Niejako mimochodem przesiąkamy postaciami znanymi z podręczników. A już czasy II Wojny Światowej urzekły mnie całkowicie. 
Najgorszy dla mnie jest tom IV, a to za sprawą epoki, która jest tłem dla opisywanych wydarzeń. PiS, Kaczyński Jarosław i cała ta klika mierzi mnie niepomiernie i zgrzytałam zębami czytając o nich. Przeczytałam książkę do końca, ciekawa losów bohaterek, ale polityczne wstawki z uporem omijałam, nie chcąc sobie psuć przyjemności czytania. 
"Panny i wdowy" to przepiękna saga, która łączy w sobie elementy powieści historycznej, psychologicznej czy też melodramatycznej. Każda z bohaterek musi zmierzyć się zarówno z uczuciem do mężczyzny jak i z patriotyzmem. Często musi poświęcić jedną z tych wartości, aby ratować drugą. To powieść naprawdę warta przeczytania. 

sobota, 28 września 2019

Stara wariatka

"Stara wariatka" to książka, która mnie zmęczyła. Nie powiem, żeby była zła - wręcz przeciwnie. To dobra powieść, trudna w odbiorze, ale dobra. Jednak styl autorki spowodował, że przy końcówce książki zamiatałam już nosem podłogę. To nic takiego, co potrafię zdefiniować, to po prostu taki styl pisarski i już. Autorka zrobiła wszystko, aby po zamknięciu powieści pozostawić mnie sfrustrowaną i zniechęconą do dalszej lektury. Nie pasował mi ten sposób pisania, choć nie wątpię, że są osoby, które byłyby zachwycone. Ja nie. 
Zuzanna jest - że tak to ujmę - matką, żoną i kochanką. Zawieszona między tymi postaciami nie może odnaleźć się w rzeczywistości. Najgorzej radzi sobie ze wspomnieniami, które w pewnej chwili całkowicie tłamszą teraźniejszość. A wszystko przez jedno nieoczekiwane spotkanie, które doprowadza do obudzenia wspomnień sprzed lat. Zuzanna sięga po pamiętniki prowadzone w czasach studenckich, aby powrócić do czasu sprzed wszystkiego. Czasu, kiedy nie było męża i córki, była za to mama i paczka przyjaciół. Zuzanna zapętla się pomiędzy przeszłością, a teraźniejszością. Wydarzenia sprzed lat powodują burzliwe skutki w teraźniejszości. Zuzanna nie wie już, czy warto brnąć we wspomnienia, lecz mimo to brnie w błocie wspomnień wyciągając zeń co bardziej raniące wydarzenia. Te bolesne wspomnienia kładą cień na relacje z córką. Julia jest bardzo ciekawa pamiętników matki. Miałam wrażenie, że próbuje przez ich treść lepiej zrozumieć matkę. Niestety Zuzanna nie pozwala jej zerknąć w pamiętniki, co budzi w dziewczynie frustrację, która jeszcze bardziej dławi Zuzannę. 
I tak czytelnik krąży pomiędzy "dziś" a "wczoraj", na które składają się skrawki młodzieńczych lat Zuzanny - obserwując, jaki wspomnienia kobiety mają wpływ na życie dzisiejsze. Przyznam się, że nie jestem fanką takiej wiwisekcji. Operacja na otwartym sercu Zuzanny to rzeczywiście dobre określenie na fabułę tej powieści. Ale żeby tak zagmatwać? Miałam wrażenie, że taplam się we wspomnieniach Zuzanny i nie mogę wyjść. Co więcej - obserwacja życia "teraz" frustrowała mnie niepomiernie. Któż w dzisiejszych czasach pozwala, aby przeszłość tak zawładnęła teraźniejszością? W życiu nie poświęciłabym tak teraźniejszości dla jakichś dalekich wspomnień. Poświęcić relacje z córką? Nigdy. 
Przez całą lekturę drażniła mnie Zuzanna z tą całą swoją dbałością o przeszłość z rozbieraniem jej na części pierwsze. Im dalej w powieść tym bardziej miałam ochotę ją odłożyć bez poznania zakończenia. Ale dałam radę i wiecie co? Nie było warto. Powieść właściwie się nie kończy... Pozostawia czytelnika w zawieszeniu bez puenty i bez wniosków. 
Każdemu, kto lubi pławić się w cudzych emocjach i rozmyślaniach - polecam. Ja skieruję swoje oczy na inny rodzaj literatury.