środa, 9 września 2020

Pałac w Moczarowiskach

Bardzo, ale to bardzo mi się podobało! Pani Ulatowska zawsze zabierała mnie w piękne podróże – do pensjonatu Sosnówka czy też do warszawskiej kamienicy przy ul. Kruczej, ale ta powieść urzekła mnie wyjątkowo. To lektura iście bajkowa, która porywa czytelnika do pięknego miejsca, aby mógł spotkać tam arcyciekawych ludzi. Powieść pełna tajemniczości, ludzkich cierpień, a jednocześnie miłości i wiary w to, że w każdym z nas można znaleźć coś dobrego.
Pałac w Moczarowiskach jest miejscem wyjątkowym. Właściciel pałacu, hrabia Ignacy Sęp – Moczarowski, zorganizował tam swoistego rodzaju elitarny pensjonat, w którym goście mogą przenieść się do XIX wieku. Każdy z pensjonariuszy ma do wyboru całą gamę strojów, nie ma możliwości korzystania z telefonów, a o dostępie do Internetu czy telewizora można tylko pomarzyć. Każdy gość, za pociągnięciem odpowiedniej szarfy może wezwać służbę lub kucharza. Sam zamek również jest pełen tajemnic, tajnych przejść i mrocznych zagadek z przeszłości. Goście pałacu to przede wszystkim bardzo bogaci ludzie, do których hrabia nie pała zbytnią sympatią. Na szczęście przypadkowo trafiają do niego zwykli śmiertelnicy, których w normalnych okolicznościach w życiu nie byłoby stać na pobyt w pałacu. Przyjeżdża Magda, dla której życie skończyło się w chwili, gdy została oskarżona o plagiat. Tak przynajmniej myśli. Przyjeżdża Julian, który chwilowo musi ukryć się przed światem. Poznajemy również Leokadię, będącą charyzmatyczną Panią marzącą o chwili wytchnienia. W zupełnie odmienny sposób (a mianowicie przez parkan) przybywa również do Pałacu w Moczarowiskach Huck Finn..., a właściwe to Nikodem..., przepraszam Weronika..., długo tłumaczyć. Pomysłowość i talent autorów do snucia fabuły przekracza wszelkie granice. Powieść czyta się fenomenalnie, szałowo i cudownie. Losy naszych bohaterów plotą się i zazębiają, a czytelnik zaciska pięści, trzymając kciuki za powodzenie snutych planów. Wisienką na torcie jest kamerdyner Onufry, który swoją kwiecistą mową dodaje uroku całej powieści. Pokładałam się ze śmiechu czytając takie oto perełki:

Pan hrabia Ignacy Sęp-Moczarowski herbu Topór poruczył niegodnym mym strunom głosowym wyartykułowanie zaproszenia dla panicza Nikodema na podniosłą uroczystość podniebienną w jego prywatnej sali jadalnej na Zameczku.

albo:

Zdarzali się li goście, co nie chcieli tu dolnych członków postawić, a kiedy życzeniem jakiego było w swej cielesności noc tuże spędzić, na hazard wystawiwszy życie swoje, ten nigdy więcej widziany nie był.

Wspaniałe, nieprawdaż?
Każdy bohater powieści - a jest ich naprawdę sporo – ma wyjątkowo wyrazistą i barwną duszę. Każdy budzi w czytelniku sympatię i zmusza do gorącego kibicowania jego zamierzeniom. Nawet dzik o trzech nogach, o imieniu Piotruś, budzi ogromną sympatię.
Czytałam jak oszalała, rankami i wieczorami. Kiedy dotarłam do końca bardzo żałowałam, że powieść się skończyła i moja podróż do Pałacu w Moczarowiskach dobiegła końca. Tu nawet nie chodzi o to, że chciałam poznać, jak potoczą się losy bohaterów. Samo czytanie tej powieści sprawiało mi dziką przyjemność. Mam wrażenie, że gdyby duet Ulatowska - Skowroński mieli za zadanie ułożyć instrukcję obsługi sokowirówki, byłaby ona naprawdę poruszającym i ciekawym utworem.
Podróż do Pałacu na długo pozostanie w moim sercu i w mojej pamięci. Pokochałam Nikę i Pawełka, szczerze kibicowałam Magdzie i Leo, nawet drobny oszust Julian zamieszkał w kąciku mojej duszy. Po cichutku mam nadzieję, że ukaże się II tom, jako że na to wskazuje zakończenie powieści. Byleby szybko.

poniedziałek, 7 września 2020

Księża na księżyc! Tylko co dalej?

Recenzję książki pt. "Księża na księżyc! Tylko co dalej?" należy zacząć od małego wyznania. Otóż nie jestem wierząca tak, jak tego od swoich wiernych oczekuje kościół. Owszem - wierzę w Boga, bardzo szanuję obecnego Papieża (wręcz podziwiam go) ale nic tak mnie nie mierzi, jak polski kler. Ksiądz, który swoją postawą powinien być odzwierciedleniem wysłannika Bożego, w naszym kraju jest butny, pewny siebie i mieszający w tyglu politycznym wielką łychą. Nieraz zdarzyło mi się wyjść z kościoła podczas kazania, a kiedy nasz proboszcz zaczął na mszy dziecięcej mówić o "ideologii LGBT i palcu bożym” - po prostu nigdy tam nie wróciłam. Nie jestem jednak zamknięta na dyskusję i często sięgam po książki, których lektura może zmienić moje poglądy. Lubię książki ks. Bonieckiego, ks. Kaczkowskiego, ale niestety na razie od kościoła jako instytucji trzymam się z daleka.
Książka „Księża na księżyc” (a właściwie jej tytuł) w części odpowiada moim poglądom w tej sprawie. Dlatego właśnie, na przekór samej sobie, postanowiłam sięgnąć po nią i sprawdzić, czy autor przekona mnie do siebie, czy też nie. Nie liczyłam na to, że mój szacunek do kleru (w ujęciu ogólnym) w jakikolwiek sposób się zwiększy, ale może choć troszeczkę… ociupinkę…Nic z tego. 
Zacznę od plusów. Jak zwykle Wydawnictwo "Znak" stanęło na wysokości zadania i lektura tej książki (należącej do nowości wydawniczych) pod względem redakcyjnym i graficznym to czysta przyjemność. Cytaty z Pisma Świętego elegancko wyeksponowane, zdjęcia i grafiki wytonowane i nie przytłaczające tekstu. Po raz kolejny zostałam pozytywnie zaskoczona.
Obiektywnie rzecz ujmując, książka porusza bardzo trudny temat relacji pomiędzy klerem, a osobami świeckimi, wręcz niewierzącymi. Relacje te – w odczuciu księdza Pawlukiewicza – są bardzo napięte. Autor szuka przyczyn tych napięć i dochodzi do wniosku, że wina leży po obu stronach. A właściwie nie tyle po obu stronach, ile wynika z braku rozmowy, akceptacji, umiejętności przyznawania się do błędów i braku umiejętności wybaczania. Autor zdaje sobie sprawę z tego, że polscy księża dopuścili się wielu złych uczynków, ale próbuje tłumaczyć, że tak, jak wśród ateistów są ludzie dobrzy i źli tak i wśród księży znajdują się ludzie różni. Zdaniem autora – księżom jest o tyle trudniej, ponieważ od wielu, wielu lat narażeni są na prześladowania i prześmiewczą wręcz krytykę. Tylko czy to ich usprawiedliwia? W swojej książce autor bardzo często winą za „złe zachowanie” księdza obarcza wszystkich dookoła, tylko nie jego. Złe wzorce w domu, szydzenie w szkole, brak przyjaciół. Co więcej – obarcza winą nawet wiernych, którzy – jego zdaniem - bezkrytycznie powinni podchodzić do słów księży, zrzucając marne zachowania i kazania na wszystko, tylko nie na kleryka. A już najbardziej zdrażniły mnie takie słowa:

Czy nie jest przypadkiem tak, że często <<kazania nie na poziomie>> są jedynie pretekstem do tego, by ze spokojnym sumieniem uwolnić się od obowiązku spełniania praktyk religijnych”?

Czyli co? Wierny musi się starać zrozumieć i tolerować, ale ksiądz nie musi pracować nad swoim zachowaniem i może wygłaszać marne i krzywdzące innych kazania bo jest biedny i kiedyś był poniżany?
Autor porusza dużo trudnych tematów. Takich, które bolą nie tylko stronę świecką, ale i duchowną. Bo przecież nie każdy ksiądz jest z gruntu zły i nie każdy z ambony potępia ateistów, homoseksualistów i rozwodników. Problem w tym, że nawet ksiądz Pawlukiewicz wszystkie te osoby stawia w jednej kaście ludzi złych, bezbożnych i oddalających się od kościoła Tu nie ma zmiłuj się. Z drugiej strony pokazuje, jacy to księża są biedni i prześladowani i tu prosi czytelnika o zrozumienie. I znowu zrozumienie ma działać tylko w jedną stronę. 
Wiele osób recenzujących tę książkę napisało, że to kawał dobrej roboty. Te same osoby piszą, że nie ma „w książce nic odkrywczego dla osób prawdziwie i dojrzale wierzących oraz patrzących trzeźwo na kapłanów. Lektura mogłaby być pouczająca dla przeciwników Kościoła i księży - ale oni raczej po tę pozycje nie sięgną”.
Otóż sięgnęłam i uważam, że to kolejne spojrzenie na kler subiektywnym spojrzeniem osoby należącej do opisywanej grupy. To nie jest dla mnie pouczająca lektura, to kolejna próba usprawiedliwienia kościoła poprzez specyficzna interpretację słów Pisma Świętego. Należy jednak podkreślić, że bardzo cenię autora za podjęcie próby ukazania mi swojego spojrzenia na księży. Zresztą ksiądz Piotr Pawlukiewicz, znany jest z „oswajania” kościoła wśród ateistów nie tylko słowem pisanym. Jest On znany z działań nietypowych, np. założył zespół, który grał muzykę chrześcijańską w stylu rockowym. Prowadził wiele rekolekcji i to z bardzo dobrym skutkiem. Niestety do mnie nie przemówił. Zdrażniło mnie przesłanie idące za książką, które można podsumować tak:  Ja wiem, że kościół źle robi, ale zanim zaczniesz krytykować spójrz na siebie. Tylko czego mam u siebie szukać? Nienawiści do osób transpłciowych? Akceptacji krzywdzenia dzieci? Nic z tego. Odłożyłam książkę kiedy przeczytałam takie słowa
„Nie mogę zrozumieć stopnia takich niebezpieczeństw jak zabijanie poczętego życia, eutanazja, rozwody, rozkład rodziny i wiele wiele innych”. 
No i pozamiatane. Bo ja uważam, że rozwód często jest dobrodziejstwem dla bitych kobiet i dzieci, czy też wykończonych psychicznie mężczyzn.
Podsumowując - polecam książkę otwartym umysłom, zarówno wierzącym jak i nie. Tylko nie liczcie na obiektywne spojrzenie. Proszę jednak - spróbujcie zrozumieć obie strony dyskusji i szukajcie usprawiedliwienia zarówno dla jednych jak i drugich. Liczę na Was!

Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko

Babcia i dziadek to osoby, które kojarzą się z ciepłem, naleśnikami i kołysankami na dobranoc. Przynajmniej mi. Jako dziecko nigdy nie interesowałam się tym, co w młodości robili moi dziadkowie. Kochali mnie, przyjmowali na noclegi, kiedy tylko chciałam… na nic mi była ta wiedza. A szkoda. Kiedy ich zabrakło, a ja dorosłam, dopiero Mama opowiedziała mi, że mój dziadek był w obozie pracy i tak cierpiał, że chciał popełnić samobójstwo. Aby osiągnąć swój cel wypił benzynę, która wywołała jedynie silną biegunkę. Oczywiście, ku swojej rozpaczy – przeżył. Moja babcia, jako młoda dziewczyna z Kaszub, część wojny spędziła z siostrami w studni, chowając się najpierw przed Nazistami, a potem Rosjanami. Bardzo żałuję, że nie miałam okazji z Nimi o tym porozmawiać.
Autor książki pt. „Zosia z Wołynia…” miał tę okazję, czego zazdroszczę. Mateusz Madejski to wnuk tytułowej Zosi, a że jest z zawodu dziennikarzem, bez trudu przeniósł wspomnienia swojej babci na karty książki, tworząc powieść, która powinna być czytana na głos i to kilka razy.
Zosia z Wołynia. Prawdziwa historia dziewczynki, która ocaliła żydowskie dziecko” to swoistego rodzaju wywiad wnuka z własną babcią. Bez wątpienia należy ją zaliczyć do literatury faktu. Zofia Hołub do szesnastego roku życia wiodła szczęśliwe życie na Wołyniu. Ramię w ramię, z osobami innych narodowości, żyła spokojnie i dostatnio. Aż przyszła II Wojna Światowa, a wraz z nią nienawiść każdego do każdego. Żyjący do tej pory za płotem przyjacielski sąsiad – Ukrainiec, nagle stawał się wrogiem. Z drugiej strony płotu, sąsiad żydowskiego pochodzenia nagle zostawał zwierzyną. W tym narodowościowym tyglu nie wiadomo było, kto przyjaciel a kto wróg. Wyjaśnienie przyniosły lata 1943-1944, kiedy to ukraińscy nacjonaliści zamordowali ponad 60 tysięcy Polaków. Zosia wraz z rodziną w ostatniej chwili uciekła z rodzinnej wsi Biała Krynica do miasteczka, o nazwie Radziwiłłów. Szybko z ofiary stała się wybawicielem, gdyż w niedługim czasie los postawił na jej drodze kilkuletnią żydowską dziewczynkę. To właśnie Inka (dzisiaj Sabina Heller) zawdzięcza naszej Zosi swoje życie.
Powieść jest wyjątkowo poruszająca. Pamiętnik z okresu wojny, który Zofia Hołub tworzy przy niewielkiej pomocy swojego wnuka. Tyle tu emocji i zdarzeń, tyle radości i tragedii, że wystarczyłoby do obdarowania niejednego ludzkiego życia. Bohaterki bardzo cierpiały i często na szali wydarzeń kładły swoje życie. Trudno tu mówić o heroizmie – po prostu wiedziały, że tak należy postąpić i już.
Ta książka to kolejna powieść, która powinna być lekturą szkolną. Niestety świadkowie tamtych wydarzeń pomału odchodzą od nas. Pozostają po nich właśnie pamiętniki i wywiady, które trzeba czytać i ujawniać. Ciągle powtarzany zwrot „ku przestrodze” staje się trochę wyświechtany, ale szczerze mówiąc, nie znajduję lepszego. Bo właśnie dlatego należy takie książki wydawać i kolportować. Ku przestrodze.

czwartek, 3 września 2020

Młokos i Diabeł i Cierpienia złamanego serca

Książki Borisa Akunina czytałam dawno temu, jeszcze w czasach studenckich. Wpadło mi w ręce kilka kryminałów jego autorstwa i przyznam, że urzekły mnie bardzo. "Azazel" bardzo długo był moją ulubioną książką, a Akunin pisarzem, którego z całą stanowczością polecałam znajomym. Lata jednak płynęły i Akunin odszedł w zapomnienie. Aż do teraz. Książka z cyklu "Bruderszaft ze śmiercią" trafiła w moje ręce całkowicie przypadkiem, ale nazwisko autora sprawiło, że już moich rąk nie opuściła.
Pan Akunin naprawdę nazywa się Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili i szczyci się pochodzeniem gruzińskim. Akunin to słowo pochodzenia japońskiego, które oznacza łotra. Znaczenie pseudonimu pokazuje, że postać autora jest nietuzinkowa i zaskakująca, a jego książki to nie byle co. Rzeczywiście Akunin tworzy literaturę, którą często określa się mianem powieść – film. Trudno powiedzieć czym się charakteryzuje, ale rzeczywiście to określenie dobrze oddaje nastrój tych powieści. Zarówno „Młokos i diabeł” jak i „Cierpienia złamanego serca” mają w sobie coś z czarno – białego, niemego filmu. Ta atmosfera wynika ze specyficznego pióra autora, który tworzy w powieści obrazy pozornie niezwiązane ze sobą, jednak w miarę lektury wszystkie one tworzą całość, a poszczególne elementy układanki prędzej czy później wskakują na swoje miejsce.
W opowiadaniu pt. „Młokos i diabeł” czytelnik zostaje postawiony w samym centrum zdarzeń. Oto dzień wybuchu I wojny światowej. Nagle wywiad rosyjski zdaje sobie sprawę, że pozostał daleko w tyle za wywiadem niemieckim. Co więcej – Niemcy próbują sił z Rosjanami chcąc ukraść tajne plany działań wojsk rosyjskich w razie wybuchu wojny. Wojna już wybuchła, a działania wroga mogą doprowadzić do fiaska całej rosyjskiej obrony. Na szczęście Alosza – młody student z St. Petersburga – zostaje całkowicie przypadkiem wplatany w szpiegowską aferę. Chłopak poczuwa się do obowiązku i wraz z wysoko postawionym oficerem rosyjskiego wywiadu, Sztabsrotmistrzem Kozłowskim, robi wszystko, aby wykryć niemieckiego agenta i udaremnić plany wykradzenia tajnych dokumentów.
Drugie opowiadanie opisuje dalsze losy Aloszy, który zostaje wysłany z misją do Szwajcarii. Młodzieniec, chcąc odmienić losy wojny, musi ze starego archiwum wydobyć cenne informacje. Niestety męczą go demony przeszłości więc powodzenie akcji staje pod dużym znakiem zapytania.
Powiem tak: Akunina się kocha albo nienawidzi. Są tacy, którzy uważają, że seria „Bruderszaft…” to marna podróbka przygód Fandorina, z którym Akunin rozpoczął swoją przygodę z kryminałem. Ja jednak jestem zdania, że to całkiem udany cykl, a Fandorin przecież nie może być nieśmiertelny. Urzekł mnie nastrój powieści, która przenosi nas do carskiej Rosji. To słownictwo, opisy i bohaterowie powodują, że podczas lektury czułam się tak, jakbym przeniosła się w czasie. Takie pisanie to naprawdę rzadka umiejętność. Szpiegowskie akcje i nieporozumienia, ciągłe intrygi i niedopowiedzenia, a wszystko to w czasach, kiedy komputer i telefon były niedoścignionymi cudami techniki. Przy pomocy kartki papieru i ołówka nasi bohaterowie działali niczym James Bond tamtych czasów.
Całości dopełniają piękne ilustracje stworzone na podobieństwo oprawy niemego filmu. Elegancka, czarno – biała rycina z podpisem w rameczce tak właśnie, jak to miało miejsce w niemych filmach. Zresztą zobaczcie sami.

Piękna, nastrojowa książka, wydana z odpowiednim pietyzmem i troską o szczegóły. Warto sięgnąć, bo to rzadki egzemplarz w dzisiejszych czasach.

117 - piętrowy domek na drzewie

Domek na drzewie” ze wszystkimi swoimi piętrami, towarzyszy nam właściwie od chwili, kiedy Młodszy rozpoczął rozwijanie czytelniczej pasji. W czasach, gdy ledwo łączył literki w słowa, książki w stylu „Tomka Łebskiego” czy też właśnie „Domku na drzewie” ratowały jego czytelniczą dumę. Przeczytanie stustronicowej książki dla dzieci powieści absolutnie nie wchodziło jeszcze w grę. Za to lektura dwustustronicowej książki, w której na stronie znajdują się raptem dwa zdania, a reszta to świetne ilustracje… to już się udało, a jednocześnie było się czym chwalić. „Przeczytałem całą książkę!” - oświadczał Młody, z dumą dzierżąc pod pachą spory wolumin. Wszyscy chwalili dzieciaka nie zaglądając do środka. I dobrze. Teraz Młody pochłania powieści jedna za drugą, ale poczucie humoru Andy Griffiths nadal przyciąga go jak magnes. Każdy kolejny tom zasila jego biblioteczkę. „117 piętrowy domek na drzewie” połknął w godzinkę zaśmiewając się w trakcie lektury do łez.
Zaczęło się od 13 - piętrowego domku na drzewie. Główni bohaterowie, Andy Griffiths oraz Terry Denton (dziwnym zbiegiem okoliczności nazywający się tak samo jak autor i ilustrator), uczynili z tego drzewa wspaniałe miejsce do przeżywania przygód. Jednak 13 pięter to wciąż mało, więc z tomu na tom dodawali kolejne trzynaście pięter wypełnionych cudami i dziwami. W 9 tomie mamy już 117 pięter wypełnionych piętrem dla Minikoników, piętrem dla piżmówek, piętrem dla majtek, wzgórzem do puszczania latawców, a nawet cyrkiem. Najbardziej posępne są jednak ... wrota skazańców.
Tym razem Terry ma dosyć bycia tylko ilustratorem. Domaga się szansy dla siebie i żąda, aby pozwolono mu ingerować również w narrację. Jego żądanie zostaje spełnione i Terry zabiera się do tworzenia własnej historii, ale... no cóż, ciężko idzie. Terry, w pocie czoła, wymyśla historię o kropce, która zaczyna się bardzo klasycznie: „Dawno, dawno temu była sobie kropka…” Od słowa do słowa Terry`ego ponosi fantazja, skutkiem czego powstaje najbardziej zakręcona, śmieszna i bezsensowna historia, jaką ostatnio było mi dane przeczytać. Śmiałam się do łez, czytając o podróży na kropce, o wyspie, w której wszystko skatalogowano i schowano do szafek, o Narralicji (to tak Policja, która ściga tych, którzy tworzą mało ciekawą narrację). Było też miejscami trochę strasznie, kiedy to nasi bohaterowie dostali się za wrota skazańców, ale oczywiście trwało to tylko kilka stron i zakończyło się tak, że wraz z Młodszym ryczeliśmy ze śmiechu.
Nasi bohaterowie to spełnienie marzeń każdego chłopca. Przeżywają tyle przygód, że czytelnikowi kręci się w głowie od nadmiaru wrażeń. A wszystkie przeżycia potęgowane są przez wspaniałe ilustracje, które są bardzo, ale to bardzo… fajne po prostu.
Za ilustracje ta seria powinna dostać nagrodę i to niejedną. Są wykonane bardzo starannie, choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że to dość niedbała kreska. Ale przyjrzyjcie się uważnie. Ilość szczegółów naprawdę powala na kolana. Cała ta powieść to właściwie ilustracje. Na jednej stronie można zatrzymać się na dobre kila chwil, analizując, wodząc palcem po liniach i porównując z rysunkami z poprzednich stron. To naprawdę ilustracyjne mistrzostwo świata.
Kochani, jeżeli macie ochotę zrobić wielką przyjemność synkowi, siostrzeńcowi, braciszkowi (i kto tam Wam jeszcze przyjdzie do głowy) kupujcie! Zapewniam Was, że świetna zabawa zapewniona na kilka godzin. 



poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Dzieci żółtej gwiazdy

Wiedziałam, że się wzruszę. Wiedziałam, że na pewno mocno tę powieść przeżyję. Wiedziałam, że emocjonalnie da mi popalić i kilka dni będzie siedzieć w mojej głowie. Tak było po lekturze "Kołysanki z Auschwitz", która była pierwszą powieścią Mario Escobara. Uwierzcie mi, że nie miał znaczenia fakt, że powieść w większości stanowi fikcję literacką i jest typową przedstawicielką beletrystyki. Wystarczyło tych kilka zdań, z których czytelnik dowiaduje się, że jednak cała historia oparta jest na zdarzeniach, które podczas wojennej zawieruchy gdzieś się wydarzyły. Niby nie do końca takie same, niby powieść tylko dotyka prawdziwych zdarzeń... I co z tego? I tak ryczałam jak bóbr i to kilka razy. "Dzieci żółtej gwiazdy" to powieść, która równie mocno przemawia do emocji czytelnika.  
Rok 1942. Francja. Kraj został podzielony na dwie części, które diametralnie się od siebie różnią. Osoby pochodzenia żydowskiego są prześladowane i tu, i tu, jednak szanse przeżycia niewątpliwe były większe pod rządami Vichy. Niestety bracia Jakob i Moise Stein żyją w tej mniej „przyjaznej" części Francji. Ich rodzice jakiś czas temu uciekli do Argentyny, pozostawiając chłopców pod opieką ciotki i solennie obiecując, że po nich wrócą. Pewnego dnia, idąc do szkoły, chłopcy zauważyli pojazdy przeznaczone przez nazistów do przewożenia Żydów. Próbowali jeszcze zwiać francuskiej żandarmerii polującej na ich pobratymców, jednak uczynna sąsiadka wskazuje ich kryjówkę. Rodzeństwo zostaje zabrane do Vélodrome d’Hiver. To wielka hala sportowa, do której zagoniono tysiące Żydów przeznaczonych do wywiezienia. Chłopcy na szczęście nie mają ochoty biernie czekać na swój los, tylko robią wszystko, aby uciec. Ucieczka się udaje, niestety jedna okazuje się, że nie mają dokąd wrócić. Jedyne co im pozostaje to wędrówka na własną rękę w poszukiwaniu rodziców. Podczas wyprawy, która trwa przeszło rok, spotykają bardzo różnych ludzi, którym muszą zaufać. Jedni pomagają, inni biernie obserwują zapasy chłopców z przeciwnościami losu. W końcu malcy trafiają do wioski Le Chambon-sur-Ligon. I co się okazuje? Ta wioska istniała naprawdę, a jej pastor, Andre Trocme wraz z żoną zostali wyznaczeni na Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Uratowali setki Żydów, chowając ich przed nazistowskimi żandarmami. To właśnie w tej wiosce nasze rodzeństwo przeżyło najlepszy okres podczas całej ucieczki. Chodzili do szkoły, obchodzili święta... oczywiście tęsknili za rodzicami, ale miłość dawana im przez mieszkańców wioski pozwalała przetrwać. To tu właśnie Jacob przeżywa swoja pierwszą miłość i tu też przeżywa rozstanie. Nikt o nic nikogo nie pyta. Ważne jest to, że każdy jest człowiekiem zasługującym na godne życie. 
Oczywiście nasi mali podróżnicy przeżyli wiele i postój w wiosce Le Chambon-sur-Ligon to tylko etap w podróży. Dzięki pomocy wielu ludzi udało się im przetrwać i warto podkreślić, że kilka osób zapłaciło za to życiem. 
Powieść "Dzieci żółtej gwiazdy" jest naprawdę poruszająca. Autor już w "Kołysance z Auschwitz” udowodnił, że potrafi poruszać ludzkie serca. Jednak, nawet wiedząc o tej wyjątkowej umiejętności autora, nie udało mi się powstrzymać łez. Mali chłopcy w wojennej zawierusze, podróżujący przez nazistowską Francję... naprawdę nie trzeba więcej, aby poruszyć ludzkie serca. A właściwie trzeba. Bo najbardziej poruszyły mnie zdjęcia umieszczone na końcu książki. Spojrzeć w oczy człowieka, który zrobił tak wiele dobrego to naprawdę wielkie uczucie. Są też zdjęcia Mario Escobara zrobione w Le Chambon-sur-Ligon, które pozwalają domniemywać, że autor nieźle przygotował się do pisania tej powieści. 
Polecam tę powieść z całego serca. To trochę tak jakby dotknąć historii. Niesamowite. 

Inni mają lepiej

Nie wiem, czy też tak macie, ale w moim przypadku wakacje powodują sięganie po książki dużo lżejsze i łatwiejsze w odbiorze niż te, które dominują w okresie jesienno - zimowym. Niestety, często takie powieści mają dość frywolne okładki, które niezmiennie zniechęcają mnie do lektury. Tak właśnie jest z powieścią „Inni mają lepiej”. Książka sama w sobie jest niezła, a historia w niej pokazana – godna uwagi. Natomiast okładka… cóż, dobrze, że wcześniej książka została mi polecona przez pewną przemiłą osóbkę, bo patrząc na okładkę, w życiu bym się na nią nie zdecydowała. A tak – fajna powieść, w sam raz do czytania na kocu podczas pobytu nad jeziorem. Niewątpliwie zasługuje na to, aby znaleźć się na półce pośród bestsellerów.
Trzy kobiety – Zuzanna, Natalia i Jagoda. Każda z nich przeżyła wiele, każda zrobi wszystko, aby życie było znośniejsze dla niej i najbliższych. Wszystkie mają dzieci w wieku przedszkolnym i to właśnie je połączyło. Trudno to nazwać przyjaźnią, raczej to taka znajomość z przymusu, przynajmniej na początku. Ale kto wie, może będzie z tego coś więcej?
Zuzanna samotnie wychowuje córkę i opiekuje się Tatą. Ojciec jest dla niej zbawieniem, ponieważ córeczka kocha go nad życie, co ułatwia dziadkowi opiekę nad nią. Zuzanna nie wierzy, że cokolwiek dobrego ją jeszcze w życiu spotka. Porzucona przez partnera jeszcze przed porodem, zapracowana i zagubiona nawet nie próbuje odmienić swego losu. Za to po cichu obserwuje Jagodę zazdroszcząc jej udanego życia. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka Jagoda jest bardzo szczęśliwa. Kochający mąż, wspaniałe dzieciaki, piękny dom, udana praca... No i właśnie chyba nie do końca. Jagoda w życiu zawodowym napotyka na przeszkody, które wydają się nie do zwalczenia, a w krótkim czasie unicestwią wszystkie jej dotychczasowe sukcesy. Co więcej - jej syn w szkole nie może poradzić sobie ze skostniałym nauczycielem, który zabija w chłopcu całą radość życia.
Całość obrazu uzupełnia Natalia, która ma kochającego męża i córeczkę, jednak gdzieś w tle ciągle prześladuje ją poprzednia żona Emilia i syn z pierwszego małżeństwa. Chłopiec jest uczuciowo zaniedbany i rozdarty pomiędzy matką, która emocjonalnie znęca się nad chłopcem, a ojcem i jego rodziną. W końcu, zmęczony sytuacją malec, ucieka z domu. Emilia próbuje wykorzystać sytuację i na nowo zdobyć serce byłego już małżonka. Natalii wydaje się, że może jedynie bezradnie patrzeć na całą sytuacje, która pomału niszczy jej domowe ognisko.
Całości dopełnia zgorzkniała nauczycielka, która zupełnie nieświadomie i w zupełnie niespodziewanym momencie wpłynie na losy naszych bohaterek.
Powieść „Inni mają lepiej” to takie trochę babskie czytadło, ale naprawdę bardzo sympatyczne. Sprawne pióro i bogate słownictwo autorki zapewniają sporo przyjemności podczas czytania. Do tego napisana z dużym poczuciem humoru, które nadaje powieści bardzo lekki charakter. Są jednak fragmenty, które nakazują czytelnikowi zatrzymać się i spojrzeć na swoje życie z nieco innego punktu widzenia. Bo przecież każdy z nas miał takie momenty, w których z rozżaleniem stwierdzał, że jest pokrzywdzony przez los i inni na pewno mają lepiej. Tymczasem powieść udowadnia czytelnikom, że nie warto porównywać swojego losu z losem innych, tylko trzeba wziąć się w garść i walczyć o swoje szczęście. Często szczery uśmiech i przyjaźń zdziałają o niebo więcej niż użalanie się nad sobą.
Na zakończenie dodam, że bardzo lubię takie powieści. Kiedy zamknęłam książkę czułam w sercu takiego emocjonalnego kopniaka, który starczył mi na kilka dni. Warto bowiem przeczytać nieraz powieść o tym, że świat może i nie jest sprawiedliwy, ale każdemu daje szansę. Trzeba ją tylko wykorzystać.

czwartek, 23 lipca 2020

Kaprys milionera

Najpierw o minusach – bo potem nie będzie okazji. Tak tandetnej okładki, to dawno nie widziałam. Sugeruje, że mamy do czynienia z tanią pornografią, w stylu „365 dni”. A przecież tak nie jest. Podczas lektury miałam wrażenie, że autorki (które nomen omen bardzo cenię, zarówno razem jak i z osobna) próbują się dostosować do charakteru okładki i na siłę wplatają sceny... erotyczne, to dużo powiedziane. Może nazwę to: „pikantne z lekką domieszką wulgarności”. Tylko po co te wstawki? Nie wiem. Do zachwytu nad fabułą w zupełności wystarczyłoby to, co autorki miały w zanadrzu, bez taniej pikanterii. 
A teraz fajerwerki i oklaski. „Kaprys milionera” to Pretty Woman na papierze. Bardzo mi się podobało. Taka bajka dla dorosłych, która pokazuje, że nie można tracić nadziei, bo nie wiesz co czeka na ciebie za rogiem. Lektura tej książki to czysta przyjemność. 
Danka to młoda kobieta, która nie widzi dla siebie przyszłości. Jest samotna, ledwo wiąże koniec z końcem, a problemy zajada niezdrową żywnością, co doprowadza do tego, że w wieku 28 lat waży ponad 120 kilogramów. Pracuje w dyskoncie, a dla podreperowania swoich finansów wynajmuje pokój koleżance z pracy. Z drugiej strony poznajemy bardzo bogatego przystojniaka, Emila, który po powrocie do Polski postanawia spotkać się z kolegami z czasów szkolnych. Robert to znany aktor, mieszkający w Ameryce, a Marek to poczciwy nauczyciel biologii w miejscowym liceum. W apartamencie Emila dochodzi do niezłej popijawy, w trakcie której Emil zakłada się z Robertem, że z największej brzyduli, w ciągu pół roku, zrobi pięknego łabędzia. Nietrudno się domyślić co będzie dalej. 
Powieść mnie z jednej strony miło zaskoczyła, a z drugiej mocno wściekła. Przyjemnie było czytać o trudach i sukcesach Danki, która ciężką pracą (i pieniędzmi Emila) osiągnęła to co wydawało się niedoścignione. Danka, z jednej strony budziła we mnie sympatię, a z drugiej politowanie. To, jak bardzo była życiowo nieporadna, wydaje się wręcz niemożliwe. Kiedy wpadła w ręce Emila poddała się wszystkim jego poleceniom bez najmniejszego oporu. Dopiero pod koniec książki pokazała pazur, ale to trochę późno. Niemniej jednak polubiłam tę Danuśkę za upór i taką życiową poczciwość. 
A co mnie wściekło? Autorki wplotły w fabułę wątek ocierający się mocno o pedofilię. Po co? Nie wiem. Nie wnosiło to nic do treści, (ponieważ kto miał być pogrążony to już był) a mocno mnie zdrażniło. Autorki ujęły temat w taki sposób, że poczułam się źle ale jeżeli celem było zwrócenie uwagi na ten problem, to im się udało. 
Zapomniałam dodać, że jest również wątek kryminalny który został bardzo dobrze wpasowany w losy Danusi. Wprawdzie nie ma wielkiego wpływu na jej przemianę, ale dodaje całej powieści pikanterii. Gdyby nie czerwone pendrive’y, nie byłoby tylu emocji podczas lektury. J 
Powieść jest świetnie napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Czyta się ją szybko i z wdziękiem. Wiem już, że będzie kontynuacja i, pomimo kilku felerów pierwszego tomu, na pewno sięgnę po drugi. Tylko błagam, zróbcie coś z tą okładką!

Ten jeden jedyny

„Ten jeden jedyny” to taka klasyczna babska literatura. Dodam, że w określeniu „babska literatura” nie widzę nic złego. Ot powieść skierowana do kobiet, mówiąca o uczuciach i miłości, z facetami, o których wiele nas marzy i ze szczęśliwym zakończeniem. Przecież nie każda z nas lubi literaturę dla mężczyzn. Nie każda sięga po Clarksona, zatapiając się po uszy w motoryzacyjnych rozważaniach… Każdemu wedle upodobań. 
Trzy przyjaciółki, każda inna. Hanka to samotniczka z wyboru, artystka pracująca w sklepie, jako sprzedawczyni. Marzy o miłości, ale sama nie potrafi jej dać. Każdy facet, który choć trochę się do niej zbliży, jest momentalnie przepędzany. Dlaczego? Ot pytanie… Jeden z nich jest jednak bardzo cierpliwy i czeka na swoją szansę. Naomi (prawdziwe imię to Franciszka) jest mężatką, choć w jej małżeństwie nie najlepiej się dzieje. Naomi, zamiast szukać przyczyny niepowodzeń, próbuje zrekompensować sobie brak szczęścia skokiem w bok. Do tego wszystkiego wprowadza się do nich teściowa Stefania. O niej za chwilę. 
Maja to najbarwniejsza postać tej powieści. Żywiołowa, poszukująca sensu życia i tej jednej, jedynej, największej miłości. Daje się porwać każdemu facetowi, który odrobinkę przychylniej na nią zerknie. Oczywiście doprowadza to do serii kłopotów, które dotkną każda z naszych bohaterek. 
Książka jest taką odskocznią od dnia codziennego. Łatwa w odbiorze, szybka w czytaniu, sprawia prawdziwą przyjemność i pozwala oderwać się od trosk, choć na chwilkę. Autorka już we wcześniejszych książkach dowiodła, że potrafi pisać dowcipnie i rozbawić do łez. Tu również nie zawiodła. Rozmowy Hani ze swoją pracodawczynią, Ukrainką Galiną, (prowadzącą sklep, w którym Hania pracuje) doprowadziły mnie do łez ze śmiechu. Podobnie rozmowy z Rysiem prowadzącym po sąsiedzku sklep z artykułami dla zwierząt, czy tez perypetie Mai będącej w związku z paskudnym Oktawiuszem. Ubawiłam się po pachy, a humor poprawił mi się na kilka kolejnych dni. 
Nie było mi jednak do śmiechu, gdy poznawałam losy teściowej Naomi – Stefani. Ta kobieta sporo przeżyła i żal mi jej było, kiedy czytałam jak jest traktowana przez własne dzieci. Kibicowałam też jej przeogromnie i trzymałam kciuki, aby wytrwała w postanowieniu. To właśnie ona doprowadziła do przełomu… więcej nie napiszę, bo, po co psuć zabawę. 
„Ten jeden jedyny” to powieść, która na pewno zachwyci niejedną czytelniczkę. Pokazuje, że nie warto gonić za czymś niedoścignionym (w tej powieści to rycerz na białym koniu). Warto przystanąć i rozejrzeć się dookoła siebie, poobserwować otoczenie. Może tuż za rogiem czai się ta prawdziwa miłość na całe życie? 

środa, 22 lipca 2020

Zapłacz dla mnie

Kiedy rozstawałam się z Agatą Stec, a trylogia z jej udziałem wędrowała na półkę, było mi jakoś tak smutno. Zdążyłam przywyknąć do wulgarnej i popędliwej Pani policjant, lubiłam czytać o jej przygodach. Zupełnie nie wiedziałam, czego oczekiwać od nowej powieści Pana Borlika. Troszkę bałam się po nią sięgnąć wiedząc, że nie będzie już tam wszędobylskiej Agaty. Miałam spore wątpliwości, czy nowy bohater zdoła mnie równie zauroczyć, co Ona. 
Powiem tak: było naprawdę super. „Zapłacz dla mnie” to zupełnie nowa jakość pióra Pana Borlika. Owszem, jest taka charakterystyczna szarość w fabule, która czyni wszystkie jego książki kryminałami z pazurem. Ale wszystko pozostałe jest inne - świeże i oderwane od tego, co dotychczas. Autor skutecznie oparł się zaszufladkowaniu i stworzył powieść, którą czytałam z wielkim zainteresowaniem. 
Jakub Ramon wychodzi z więzienia po kilkunastu latach odsiadki za cudze grzechy. Skąd wiemy, że jest niewinny? Ano już w prologu towarzyszymy Ramonowi w wigilijnym patrolu. Wraz z kolegą zauważają pędzący samochód, więc udają się w pościg. Na nieszczęście okazuje się, że w limuzynie siedzi kompletnie pijany polityk, który po kilku zdaniach wymienionych z policjantami, strzela do partnera Ramona. Sprawa szybko zostaje zamieciona pod dywan, a Ramon trafia do więzienia na długie lata. Wychodzi przedwcześnie dzięki … mafii, która w zamian oczekuje od niego jednej drobnej przysługi. Ramon skwapliwie korzysta, ponieważ na boku ma do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Musi odnaleźć zabójcę młodej dziewczyny, ratując głównego podejrzanego z opresji. Wszystko to okraszone jest jeszcze losami młodej dziennikarki, która – chcąc zrobić karierę – zaczyna grzebać tam, gdzie nie powinna. Wpada przez to w niezłe tarapaty, komplikując działania Ramona i wielu innych osób. 
„Zapłacz dla mnie” to powieść, która wchłania czytelnika niczym gąbka wodę. Trudno się od niej oderwać… Ba! Nawet trudno zrobić sobie krótką przerwę na herbatę. Losy Joanny to materiał na kolejną książkę, a śledztwo Ramona jest wciągające i momentami niesamowicie zaskakujące. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że jego losy są potwornie niesprawiedliwe, a autor wydaje się tej niesprawiedliwości nie zauważać. Nie wiadomo, co się w więzieniu wydarzyło, że Ramon przeszedł na ciemną stronę mocy. Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że policjant, który przesiedział niesprawiedliwe kilkanaście lat, nie walczy o swoje dobre imię. Co więcej – wykonuje zlecenie mafii właściwie bez mrugnięcia okiem postępując często jak rasowy przestępca. To mi się średnio podobało. Nie ulega jednak wątpliwości, że powieść – jako całość – jest naprawdę godna polecenia. To rasowy kryminał. 

czwartek, 9 lipca 2020

Teściowa

„Teściowa” to książka z tych, które lubię najbardziej. Te powieści pomalutku odkrywają to, co naprawdę jest w nich najważniejsze. Są niczym puzzle. Na początku obrazek jest zupełnie niewidoczny, ale w miarę postępów prac efekt robi coraz większe wrażenie. 
Oto rodzina, jakich wiele: Mama Tata i dwójka dzieci - Ollie i Nettie. Dzieci są dorosłe, więc - jak to w życiu bywa - rodzina powiększa się o kolejnych członków: Lucy, która wychodzi za Olliego i Patricka będącego mężem Nettie. I wszystko wydaje się układać dobrze. Do czasu. 
Pierwszym zgrzytem są relacje Lucy z teściową. Diana jest wyjątkowo twardą kobietą, której życie dało popalić i stara się nie okazywać zbyt wiele uczuć. Lucy bardzo stara się zrobić na niej dobre wrażenie, ale jest to piekielnie trudne... Lucy czuje się odrzucona nie bardzo wiedząc, dlaczego. Z czasem jednak relacje pomiędzy kobietami ulegają dramatycznej transformacji. Drugim zgrzytem - nie chcąc wchodzić w szczegóły - są pieniądze, a trzecim macierzyństwo. I tak plecie się ta historia do momentu, kiedy do drzwi Olliego puka policja z informacją, że Diana odebrała sobie życie. Od tej chwili powieść ta przypomina roller coaster. Pędzi na łeb na szyje odkrywając wszystkie tajemnice i niedomowienia, które dzieliły członków rodziny. Okazuje się, że są one na tyle silne i zakorzenione, że wpływają na losy wszystkich członków tej rodziny, a najbardziej na losy Diany. Nagle pytanie o przyczyny samobójstwa Diany zamienia się w pytanie: „Kto zabił?” 
Bardzo podobał mi się sposób narracji. Tak naprawdę poznajemy całą historię z dwóch punktów. Pierwszy, to historia opowiedziana przez Lucy, druga przez Dianę. I nie byłoby to nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że każda z nich opowiada swoje życie z dwóch perspektyw: teraz i kiedyś. Te cztery wątki przeplatają się na tyle sprawnie, że czytelnik pomalutku acz konsekwentnie zyskuje pogląd na całość sytuacji. 
Pierwsza część książki wydaje się być powieścią obyczajową z niewielkim zacięciem sensacyjnym. Jednak po kilku rozdziałach "Teściowa" staje się rasowym, klasycznym kryminałem z odwiecznym pytaniem: "Kto zabił?" 
Świetna powieść, w którą wsiąkłam na dwa wieczory i która przyniosła mi wiele przyjemności z lektury.

wtorek, 7 lipca 2020

Chciałbym nigdy Cie nie poznać


„Chciałbym nigdy Cię nie poznać” to niesamowita książka o miłości i tęsknocie. Szkoda, że pojawiła się na rynku wydawniczym teraz, a nie na początku roku, kiedy to obchodzimy Dzień Babci. To niesamowite, ile uczuć można zawrzeć w tak niepozornej książeczce. Zawiera ona kilkadziesiąt rozdziałów, ale każdy z nich jest króciutki. Każdy stanowi taką migawkę z pamięci, wklejone zdjęcie w albumie. Czytając miałam wrażenie, że autor, szukając w zakamarkach pamięci, stara się jak najwięcej wspomnień przelać na papier. Dlatego skacze od jednego do drugiego, opisując tylko to, co najważniejsze, i pokazując sedno sprawy – miłość wnuka do babci. Taką najczystszą i bezinteresowną. 

– Szkoda, że nie jesteś moją mamą. 
– A ja nie żałuję. 
– Ale gdybyś nią była, miałbym najfajniej na świecie. 
– A skąd wiesz, że nasza relacja byłaby taka sama? Ciebie kocham inaczej niż moją córkę i syna. 
– Bardziej? 
– Już mówiłam: inaczej. Ale ty tego nie zrozumiesz. 

Ta książka to wspominki dorosłego mężczyzny, którego całe dzieciństwo zdominowała babcia. Żeby nie było wątpliwości – nie taka zwykła babcia. To kobieta, która zawsze wiedziała czego chce, miała bogatą młodość i długo była młodsza duchem niż ciałem. Jej wnuk zdobył jej całe serce i oddała mu całą siebie. Tak mądrze. Pomagała chłopakowi w trudnych chwilach, pozwała sobie nawet na drobne spiski przeciwko mamie. Wnuk wiedział, że zawsze może na Nią liczyć. Jednocześnie czytelnik, obserwując relacje pomiędzy bohaterami widzi, że wcale wnuk nie ma łatwo. Wbrew pozorom babcia jest dość ekscentryczną kobietką i wcale wnukowi nie słodzi. Co więcej – często go prowokuje do pewnych zachowań, a potem tłumaczy, dlaczego tak nie powinno się robić. 
Bardzo bolesne są wstawki (których jest dość sporo) ukazujące, że w chwili pisania tego swoistego pamiętnika, babci już z autorem nie było. Z tych krótkich tekstów wylewa się żal do babci, że nie dotrzymała obietnicy, którą dala malcowi. Że będzie z nim zawsze i nigdy go nie zostawi. 

– Babciu… 
Jej ręka zawisła na klamce. 
– Słucham cię, syneczku. 
– …a ty mi nigdy nie umrzesz. 
To nie było pytanie. 
– Nigdy. 
– Przyrzekasz? 
– Przyrzekam. 
– Na co? 
– Na cały świat. 

Na kartkach książki zapisane są chwile z życia dwojga. Ulotne ale jakże ważne. Moment, kiedy babcia powiedziała chłopcu, że ma raka żołądka (zachorowała na niego 20 lat później), albo kiedy pokazała mu swój pamiętnik, a on, z miłości do babci, dokonał pięknego wpisu mazakami, które przebiły przez kilka stron. Wspólna nauka robienia rurki z języka, opowiadanie strasznych historii,… to wszystko to takie codzienne chwile, które nabierają magicznego znaczenia, 
Cała ta książka jest taka. Prosta, pełna miłości magiczna i chwytająca za serce. A na końcu pozostaje żal, że nie ma się już babci… 

poniedziałek, 6 lipca 2020

Dymy nad Birkenau

"Dymy nad Birkenau" to książka, która doczekała się wielu recenzji. Wznawiana od kilkudziesięciu lat, niewątpliwie stała się pozycją, którą zna każdy czytelnik choć trochę zainteresowany literaturą z okresu II Wojny Światowej. Książka, która stanowi jednocześnie legendę, pamiętnik i przerażające świadectwo tamtych czasów. 
Seweryna Szmaglewska, dla mnie, to przede wszystkim autorka "Czarnych stóp”. Jako mała dziewczynka zaczytywałam się tą książką raz po raz. Trudno mi było przyjąć w dorosłym życiu, że autorka tak śmiesznej i beztroskiej książki przeżyła takie piekło. Tym bardziej musiałam sięgnąć po „Dymy…”. 
Autorka napisała książkę jeszcze w 1945 r. zaraz po ucieczce z marszu śmierci. Jak sama pisze, wstawała o 5 rano i od razu siadała do pisania. Pisała po kilkanaście godzin z niewielką przerwą na skromny obiad. Całą książkę napisała w pół roku. Mam wrażenie, że był to swoistego rodzaju akt oczyszczenia z okropności, które przeżyła. 
Młodziutka Seweryna znalazła się w obozie za sprawą spadających z nosa okularów. Tak właśnie. Idąc ulicą poprawiała je, gdyż zsuwały się ciągle z nosa. Przechodzący nazista uznał, że daje znaki i w ten sposób, po krótkim pobycie w więzieniu, znalazła się w obozie Birkenau. Był początek 1942 r., czyli okres, w którym maszyna śmierci dopiero się rozkręcała. Szmaglewska przeżyła w obozie trzy lata i wszystko to, co zapamiętała, opisała w książce. 
„Dymy nad Birkenau” są wstrząsające głownie za sprawą języka autorki. Opisuje wszystkie zdarzenia tak bez uczuć, trochę surowo, jakby bezmyślnie. Piękne opisy przyrody kontrastują ze śmiercią i okrucieństwem. Śpiew ptaków wydaje się dawać dziewczynie nadzieję, ale już w kolejnych zdaniach widzimy, że tej nadziei nigdy nie było. Potworne zdarzenia ukazane w sposób trochę dziennikarski, bez zbędnych emocji i upiększeń. 
Seweryna Szmaglewska pisze tylko o tym, co sama przeżyła. Próżno tu szukać doświadczeń Mengele, czy też szczegółów dotyczących krematoriów. Ona pisała tylko o tym, co sama widziała, czego była pewna. Naprawdę wystarczyłoby tego na 1000 osób. Autorka ma tak wiele do przekazania, że słowa wydają się pchać do głowy czytelnika ścigając się, które zrobi większe wrażenie. 
To wszystko powoduje, że relacja zawarta w książce jest wyjątkowo przerażająca. Autorka ze spokojem opisuje rozkład dnia więźnia – apel, praca, głodowe porcje, powrót do obozu, kilka chwil wolnego, spożytkowanego na to, aby przeżyć kolejny dzień, wieczór, noc. Apel, wyjście do pracy... Oczywiście na porządku dziennym były ciągłe epidemie wszawicy i tyfusu. Więźniarki radziły sobie z wszechogarniającym brudem, insektami jak tylko potrafiły. Niestety często ich praca szła na marne tylko dlatego, że głównym celem strażników było to, aby je pogrążyć i doprowadzić do śmierci. 
Trudno się czyta tę książkę zwłaszcza w piękny letni dzień, z kubkiem kawy w ręku i wesołymi dziećmi bawiącymi się za ścianą. Naprawdę trudno uwierzyć, że ludzie ludziom zgotowali ten los.

piątek, 3 lipca 2020

Matki. Niezwykła historia macierzyństwa

Matki to kolejna książka, która układa mi się na półce w piękną serię o człowieku. Najpierw była ”Obrzydliwa anatomia”, potem „Skóra”, teraz „Matki. Niezwykła historia macierzyństwa”. Wszystkie te książki pięknie wydane, wszystkie w twardych okładkach… nie wiem czy to działanie zamierzone czy nie, ale jedno jest pewne: każda z tych pozycji jest wyjątkowo wartościowa. 
„Matki. Niezwykła historia macierzyństwa” to nowość na rynku wydawniczym, która po prostu mnie wzruszyła. Oczywiście wynika to pewnie z faktu, że sama jestem mamą, ale autorka tak ciepło i ciekawie ujmuje temat, że wiele stron czytałam po prostu rozrzewnieniem. Pomijając aspekty emocjonalne, każdy już po kilkunastu stronach lektury dojdzie do wniosku, że to jest to po prostu bardzo ciekawa pozycja. Książka podzielona jest na rozdziały mówiące o poszczególnych etapach macierzyństwa. Mamy więc rozdział o poczęciu, o odkryciu tego, że kobieta jest w ciąży, mamy rozdział o samej ciąży, o porodzie, pierwszych dniach… Każdy rozdział przedstawia rolę matki znajdującej się w danym okresie macierzyństwa na przestrzeni wieków. W pierwszych rozdziałach, kiedy mowa o poczęciu, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że autorka przeprowadziła nas przez historię seksu i ukazała, jak bardzo zmieniało się ludzkie postrzeganie momentu poczęcia. Uzmysławiamy sobie, że stosunek płciowy kiedyś i teraz to zupełnie inne zjawisko. W ogóle cała ta książka to jedno wielkie zgromadzenie ciekawostek. Poznajemy królowe, które koronę nosiły tylko dlatego, że rodziły dzieci. Poznajemy losy bękartów i samotnych matek. Uzmysławiamy sobie, że kiedyś kobiety były dużo bardziej pozostawione same sobie. Musiały radzić sobie z codziennością domem i chorobami. Co więcej - każde niepowodzenie, każda śmierć dziecka (co przy braku dostępu do leków i w ogóle leków było dość częste) była również winą kobiety. Zresztą brak potomstwa również. 
Autorka zachwyciła mnie posiadaną wiedzą i sposobem jej przekazywania. Książkę czyta się jak najlepszą powieść obyczajową, a w głowie ciągle pojawia się pytanie: Naprawdę? Naprawdę tak jest? Wiele z zawartych w książce informacji niby jest nam znanych, ale jakoś tak nie uzmysławiamy sobie tego. Dopiero kiedy ktoś otwarcie i wprost przedstawia fakty, dociera do nas cała prawda. 
Naprawdę warto sięgnąć po „Matki”. To rewelacyjna lektura, która pokaże czytelnikowi, że zjawisko traktowane jako zupełnie naturalne (czyli macierzyństwo) w rzeczywistości jest fascynujące i przeszło na przestrzeni wieków niesamowitą metamorfozę po to, aby doprowadzić kobiety do tego miejsca, w którym dzisiaj się znajdują.

czwartek, 2 lipca 2020

Szepty drewnianych papug

Pierwsze, na co należy zwrócić uwagę, to przepiękna, naprawdę przepiękna okładka. Nawet, jeżeli zawartość tej książki nie byłaby ciekawa, to "pudełko", w które autorka zapakowała fabułę jest po prostu przepiękne. Nie wiem, czy kupiłabym, ale na pewno książka ta w księgarni przyciągnęłaby moją uwagę. 
Czy zawartość jest równie piękna jak pudełko? Nie dorównuje mu, ale nie jest źle. „Szepty drewnianych papug” to lekka i ciepła książka dla kobiet o tym, że należy brać sprawy w swoje ręce. Ciepło tej powieści nie wynika z fabuły, bo ta zawiera zarówno dobre jak i złe chwile, ale z pióra autorki, które jest wyjątkowo przyjazne i takie... obyczajowe. 
Nasza bohaterka, Michalina, od dzieciństwa ma zaburzoną wizję tego, jak powinna funkcjonować rodzina. Jej własna nie bardzo radziła sobie ze stworzeniem właściwych relacji. Matka wróżyła z kart, a ojciec – poeta, raczej w życiu bujał w chmurach niż twardo chodził po ziemi. Trudno tu więc mówić o prawdziwej rodzinie. Kiedy Michalina poznaje Roberta wydaje się, że nareszcie będzie mogła stworzyć prawdziwą, kochającą się rodzinę. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że Robert jest tyranem, który nadmiernie kontroluje dziewczynę. Michalina nie wytrzymuje w małżeństwie zbyt długo. Ucieka do babci, szukając spokoju i oddechu. Szybko jednak orientuje się, że nie tylko ona ma problemy, a relacje pomiędzy jej matką, a babcią również są bardzo zachwiane. Postanawia zrobić wszystko, aby zawrócić życie bliskich sercu kobiet na właściwie tory. Czy jej się uda? 
Ta powieść jest istnym tyglem. Mamy tu trochę kryminału, troszkę romansu, odrobinę powieści psychologicznej. Z drugiej strony mamy poruszoną trudną tematykę przemocy domowej. Wszystkie te tematy składają się na dużo wątków pobocznych i niestety sporo bohaterów i wydarzeń, które niewiele do podstawowej fabuły wnoszą. To jedyny szkopuł tej powieści - autorka nie umiała stworzyć wątku głównego, który byłby osią całej powieści. Ważne jest wszystko i nic. To powoduje wrażenie takiego bałaganu i roztrzepania. Nie przeszkadza to jednak w śledzeniu losów Michaliny i kibicowaniu jej w poczynaniach. 
Jako taki porządek i ład w powieści buduje podzielenie jej na trzy części widziane z perspektywy Michaliny, Miśki i Misi. To oczywiście jedna i ta sama osoba, ale na różnych etapach życia. Pierwsza część to szara myszka podporządkowana mężowi, sfrustrowana i zastraszona. Druga to Miśka szukająca swojej ścieżki życiowej. Z jej zachowania można wywnioskować, że wszystko jest na najlepszej drodze, ale widzimy też, że wewnętrznie dziewczyna nadal jest zagubiona. Trzecia część to Misia, która wie, czego chce i konsekwentnie dąży do raz obranego celu. 
Szepty drewnianych papug to nie jest żadna wielka literatura. To po prostu ciekawa powieść na długie deszczowe popołudnie. I jako taką właśnie – polecam Wam serdecznie.