poniedziałek, 23 września 2013

Wojna uczuć

Wojna uczuć to książka, co do której mam mieszane uczucia. Nie wiem, czy mi się podobało czy nie, nie wiem, czy warto, czy nie... w sumie warto, ale czy na pewno?
Do sięgnięcia po książkę zachęciło mnie nazwisko autora Wiliama Nicholsona, który za scenariusz do "Gladiatora" i "Cienistej doliny" został nominowany do Oskara. Nagroda jest dość prestiżowa, była więc dla mnie zapewnieniem, że na gniota nie trafiłam. Tymczasem zachwytu też nie było.
Wbrew temu co kojarzy się z okładką, powieść ta nie jest zwykłym romansidłem. Owszem uczuć jest dużo - miłości przyjaźni, nienawiści, ale nie to jest sensem powieści. Głównym filarem jest niestety wojna, a dokładniej rzecz ujmując desant na Dieppe. Operacja wojskowa zakończyła się wielką klęską wojsk brytyjsko - kanadyjskich. Wśród pokonanych znajdujemy dwóch naszych bohaterów - Edda i Lary'ego. Przeżycia wojny ranią obu bardzo - jednak każdego w inny sposób. Larry pomimo wyrzutów sumienia walczy z przeszłością, próbuje wieść normalne życie. Edd pogrąża się w mroku, nie może uporać się ze wspomnieniami. Niestety pogrąża również swoja żonę Kate, która próbuje mu pomóc, jednak nie bardzo jej się to udaje. Jest z tego powodu bardzo nieszczęśliwa. Nie rozumie swojego męża i jest coraz bardziej rozżalona. A Larry? Larry próbuje ułożyć sobie życie, a raczej próbuje zapomnieć o Kate, która jest dla niego niedoścignionym marzeniem... Zawikłane to wszystko...
Powieść mnie zmęczyła. Autor (moim zdaniem) rozmyślnie przedłuża pewne sceny i dialogi chcąc w ten sposób wzmocnić napięcie. Niestety mnie to jedynie nudziło i wzbudzało we mnie chęć przeskoczenia wzrokiem kilka akapitów. Poza tym drażniło mnie ciągłe użalanie się nad sobą Edda, brak zdecydowania Larry'ego, a przede wszystkim bierność Kate w przyjmowaniu tego, co los przyniesie. Całe moje "Ja" buntowało się przeciwko takiemu podejściu do życia. Autor przerysował główne postacie co doprowadziło do tego, że nie są oni odbierani jako prawdziwi ludzie. Są sztuczni i nieprawdziwi, a przecież nie o to chodziło. Chodziło o pokazanie prawdziwych uczuć, a wyszło mdło i sentymentalnie. 

niedziela, 22 września 2013

Malutka czarownica

"Malutka czarownica" to książeczka, którą w dzieciństwie czytałam sto razy. Pożyczałam ją z biblioteki i oddawałam tylko po to, by w trakcie kolejnej wizyty znowu ją wypożyczyć. To właśnie z niej dowiedziałam się, że istnieją jadalne kasztany. W końcu nadszedł ten dzień, kiedy niepozorna książeczka zadomowiła się na mojej półce. Kupił mi ją mój Tato w trakcie jednej z wypraw do ukochanej księgarni na placu Lotników. I tak stała i stała, aż w końcu Starsza zapytała: Mama, a ta? Mogę ją przeczytać?"
Malutka czarownica jest wyjątkowo młodą czarownicą. Ma raptem sto dwadzieścia siedem lat i z racji młodego wieku nie może jeszcze tańczyć z innymi czarownicami na corocznym zlocie czarownic, który odbywa się w noc Walpurii. Malutka czarownica marzy o uczestnictwie w zlocie, dlatego ukradkeim zakrada się i z ukrycia obserwuje tańce. Niestety zostaje schwytana i doprowadzona przed oblicze Najstarszej czarownicy. Ta obiecuje jej, że jeżeli przez rok przyłoży się do nauki i udowodni, że jest dobrą czarownicą, wówczas za rok będzie mogła zatańczyć z innymi czarownicami. Malutka czarownica postanawia dać z siebie wszystko i udowodnić, że zasługuje na ten zaszczyt. Wspomaga ją przy tym przyjaciel - kruk Abraksas, który tłumaczy jej, że jako dobra czarownica musi pomagać innym. Nasza bohaterka pomaga mieszkańcom pobliskiego miasteczka oraz zwierzętom i ptakom, potrzebującym pomocy. Problem w tym, że Malutka czarownica zupełnie inaczej rozumie słowo "dobroć" niż pozostałe czarownice. To prowadzi do zaskakującego zakończenia i wspaniałej okazji do dyskusji nad rozumieniem słowa "dobro". 
Książeczka wzrusza mnie i budzi lawinę wspomnień. Każda z dwudziestu historyjek jest godna polecenia. Do tego dochodzą przepiękne ilustracje - takie klimatyczne i jedyne w swoim rodziaju. 
Bardzo mnie cieszy, że takie książki nie znikają w otchłaniach czasu. Niedawno wydawnictwo "Dwie siostry" wznowiło "Malutką czarownicę" w serii "Mistrzowie Ilustracji". Niesamowicie piękna książeczka w świetnym tłumaczeniu powinna zagościć w każdej szanującej się biblioteczce. 


poniedziałek, 16 września 2013

Kogutek Ziutek nad morzem

Kogutek Ziutek zagościł pod naszym dachem po raz pierwszy. Moje serce zdobył od razu, natomiast Młodszy... cóż, trochę trwało zanim się przekonał.
Kogutek Ziutek był już w wielu miejscach - w Krakowie, na Mazurach, w Australii i w Pieninach, był też w zerówce... za to nie był jeszcze nad morzem. Cóż - trzeba nadrobić! Tym bardziej, że dzieciaki w Komyszach ciągle mają katar i kaszel, a wiadomo przecież, że dla zdrowia najlepiej nad morze. Dzieciaki - zwierzaki spędzają czas w pensjonacie pani foki, a głównym towarzyszem nadmorskich przygód jest piesek Marzec. Nad morzem nie ma czasu na nudę! Jeżyk wzniósł piękny zamek z piasku, wspólnie smakowali słoną wodę, brali udział w regatach. Nie obyło się też bez nieszczęść. Myszka zgubiła komórkę, a jak wiadomo trudno znaleźć coś, co się w piachu zakopało... Zwierzaki odwiedziły też rezerwat, gdzie podziwiały białą czaplę i kormorany. W książeczce nie brakuje też elementu wychowawczego. Kiedy małe dziki zabierają naszym bohaterom bursztyn, zwierzaki postanawiają podarować im piłeczkę jednak stwierdzają że:
"- Damy ją, gdy obiecacie 
mamie losze oraz tacie,
że od dzisiaj nigdy w świecie
cudzej rzeczy nie weźmiecie."

Książeczka jest cudownie przyjazna maluchom. Format A4 (otwierany poziomo) dał możliwość umieszczenia wspaniałych ilustracji, które Młodszy bez końca analizuje paluszkiem. Dużo szczegółów i żywe kolory zachęcają do ciągłego omawiania ich treści. Na przykład Młodszy zauważył, że prawie na każdej stronie jest mała biedronka i pajączek. Śmiechów i chichotów przy szukaniu ich na poszczególnych stronicach było co niemiara. 
I teraz najważniejsze. Rymowane książeczki dla dzieci ostatnio budzą we mnie niechęć. Często rymy są bardzo niezdarne, a budowa wiersza, delikatnie rzecz biorąc, niezgrabna. Ni to czytać, ni rymować - koszmar. Otóż "Kogutek Ziutek" przywrócił mi wiarę w wierszowaną twórczośc dla dzieci :-) Rymy piękne, składne (i naprawdę rymowane) każda strofa jest czterowersowa, wersy z zasady ośmiozgłoskowe - cud, miód i orzeszki! Młodszy przy pierwszym czytaniu nie był zachwycony, ale przy kolejnym słuchał z zaciekawieniem, a potem poszło. Chciał więcej i więcej, bo wspólne rymowanie z "Kogutkiem Żiutkiem" jest naprawdę świetną zabawą. 
Polecam tym dzieciaczkom, które lubią wspólne czytanie z rodzicami, a zwłaszcza zabawę w szukanie rymów. 

piątek, 6 września 2013

Młodszego rozmyślania nad papierem toaletowym...

Papier toaletowy w naszym domu ma zastosowań kilkanaście tysięcy. Była już droga dla samochodów, pas dla wojownika ninja, oczywiście kilkanaście odmian stroju dla modelki, smycz dla psa, miarka odległości do domu przyjaciół, piłka do grania... Oszczędność w tym zakresie jest bardzo niemile widziana. Natomiast w łazience.... 
Mój synek jak każdy człek dbający choć troszkę o higienę po wykonaniu potrzeb fizjologicznych używa właśnie papieru toaletowego. Przy - że tak to określę siusianiu - odrywa od rolki papieru tylko i wyłącznie jeden listek, pieczołowicie składa go na pół, a po wykonaniu wszelkich niezbędnych czynności z żalem wyrzuca do toalety. Choćby nie wiem co się działo - jeden listek. Nie pomagały namowy, prośby - jeden listek.
Ostatnio Młodszy stoi przy toalecie i duma. Nagle stwierdza:
M: Mamo?
Ja: Tak?
M: A jak ja wprzedszkolu jestem już sówką a nie biedroneczką to mogę już odrywać dwa listki?
Ja: No oczywiście (zalała mnie pełnia szczęścia kiedy zrozumiałam, o co chodzi z tym jednym listkiem...)
M. (patrząc pożądliwie na nowiusieńką rolkę dopiero co powieszoną przeze mnie w łazience)- A jak będę taki duży jak Tatuś to ile będę mógł odrywać?

Felietony Kisiela

Jestem ostatnio na literackiej huśtawce. Ledwie skończyłam literaturę lekką, łatwą i przyjemną, a już wspinam się na wyżyny literackich dzieł. Bo jak inaczej określić przejście z powieści o losach japońskich kobiet do felietonów mistrza słowa Stefana Kisielewskiego? 
To książka, której się nie czyta. Ją się smakuje jak dobre wino. W pierwszym ruchu oglądamy, następnie odkrywamy aromaty, aby w następnej kolejności rozkoszować się smakiem... każdego słowa. 
Tomik felietonów podzielony jest na pięć części. Kluczem jest właściwie tylko okres, w którym autor je publikował. Każda część zawiera felietony o bardzo różnej tematyce - od politycznych, poprzez obyczajowe, na czystej grotesce kończąc. Jedynie 3 część pt. "Łopatą do głowy" składa się tylko z trzech utworów. Łatwo jednak zauważyć pewną regułę: im późniejszy okres publikacji tym bardziej styl Kisiela z żartobliwego przeradza się w zgryźliwy; komentarze do istniejącej wówczas rzeczywistości stają sie twarde i nieociosane. Bardzo żałuję, że nie jestem w stanie ocenić tej rzeczywistości z własnej perspektywy; pewnie wiele szczegółów, które w tamtych czasach były ważne - teraz umykają. 
Felietony Pana Kisielewskiego urzekają bogactwem słownictwa i elegancją stosowania poszczególnych zwrotów. Pierwsze porównanie do smakowania wina naprawdę nie jest przesadzone. Na przykład felieton "Zimowa sałatka" (nawiasem mówiąc skonfiskowany przez cenzurę) czytałam kilka razy. Zauroczył mnie, zatonęłam w ilości słów i umiejętności autora zabawiania się nimi w różnorakich układach. Były też takie, które jedynie przeleciałam wzrokiem (przyznaję - było ich niewiele). Dotyczyły one głównie tematyki politycznej, (przyznaję - niezbyt mi znanej). Podsumowując - niewiedza z zakresu historii powojennej Polski stanowczo psuła mi przyjemność smakowania niektórych felietonów. Niemniej jednak "Kwaśność", "Latające talerze" i kilka innych utworów naprawdę mnie zauroczyły. Podobnie felietony najstarsze (tworzone zaraz po wojnie) trącą najlepszą myszką, jaką można spotkać. Powojenne dowcipy, powiedzonka... wiecie "...do czego służy chlebak? "Jak sama nazwa wskazuje do przenoszenia granatów". :-)
Kisiela zawsze czyta się dobrze. Dla mnie jest Mistrzem słowa. Nic dodać nic ująć.  

A morał ? "Są (jeszcze) rzeczy, stwierdzić miło, o których państwu się nie śniło!"

wtorek, 3 września 2013

Nich żyje Maks!

Maks to hipcio, który zamieszkał z nami na stałe. Ma swoje miejsce pod łóżkiem Młodszego, ponieważ codzienne odstawianie na półkę nie ma większego sensu, skoro co wieczór jest eksploatowany. Pod owym łóżkiem stoi drewniany wózek (po klockach wujka), w którym Młodszy co rano pieczołowicie układa poszczególne książeczki. A wieczorem? Wieczorem Wózio wiuuuuu - wyjeżdża spod łóżka i już lektura na wieczór przygotowana. Młodszy najbardziej lubi kiedy składam wszystkie części Maksa równiutko na jeden stosik i mówię: "Ale mamy grubą książkę o Maksie, co?" Wtedy On z rozanieloną minką mości sie wygodnie pod kołderką wiedząc, że czytanie będzie długie... aż do snu... 
Niestety z ostatnim tomikiem przygód Maksa mam problem. Mianowicie w czasie czytania mam ogromną ochotę na owoce. Jakiekolwiek. Ciągle cieknie mi ślinka co - jak wiadomo - nie ułatwia czytania. "Przysmaki Maksa" nie ułatwiają czytającemu roboty, o nie...
Książeczka zawiera trzy historyjki. "Maks i podwieczorek" to opowiadanie o tym, że nie należy ruszać cudzych rzeczy bez pytania. Kiedy mama upiekła ciasteczka, przyjaciele Maksa postanowili spróbować czy aby na pewno się udały. Zjedli przecież tylko po jednym... Oj nie było przyjemnie...

W kolejnym opowiadaniu spotykamy Maksa wraz z przyjaciółmi w wesołym miasteczku. Chcieli kupić porcję prażonej kukurydzy jednak obok maszyny do jej robienia  nie było sprzedawcy. Postanowili więc sami uruchomić produkcję popcornu.Oj działo się, działo...

Moje ulubione opowiadanie to "Maks i owocowy bal". Maks przebiera się za awokado, a jego mała siostra Zuzia za mandarynkę. oboje uczestniczą w balu, którego tematem przewodnim są owoce. Maluchy próbują nowych smakó, wymyślają same sałatę, a oc najważniejsze dochodzą do wniosku, że właściwie słodycze są zbędne, skoro z powodzeniem mogą być zastapione przez soczyste dary natury. 
Książeczki o Maksie są zahwycające. Kolorowe, radosne, proste w przekazie. Polecamy gorąco!


Zanim przekwitną wiśnie

Lubię trafiać na książki, które budzą we mnie burzę uczuć. Są powieści budzące tęsknotę za czymś nieuniknionym, podziw dla autora i miłość do przedstawionej historii, a z drugiej strony rodzą burzę uczuć - nienawiści, pogardy, a co najgorsze - smutku. "Zanim przekwitną wiśnie" jest taką własnie książką. Uczucia, które towarzyszyły mi przy jej czytaniu nie są może tak burzliwe, jak przed chwilą opisałam, jednak nie jest to książka, obok której przechodzi się obojętnie...
Pewnego mroźnego wieczoru Mihe przyprowadza do swojej matki swoją córeczkę Yuki. Zostawia ją na progu domu i znika.Dziewczynka jest zmarznięta, przemoczona i przerażona. A oto matka zostawia ją u babci, której mała zupełnie nie zna. Co więcej - uprzedza ją, że wyjeżdża do Ameryki, jednak pozostawia dziewczynce skrawek nadziei - wróci po nią zanim przekwitną wiśnie. Babcia Asako jest przerażona (nie miała pojęcia, że ma wnuczkę), a jednocześnie niezmiernie szczęśliwa. Całe swoje życie poświęca małej wiedząc jednak, że i tak nie ma to wpływu na losy dziewczynki. Wszystkim bowiem kieruje przeznaczenie i nie ma co z nim walczyć... Japońska kobieta od wieki wieków biernie poddaje się przeznaczeniu i ze schyloną głową idzie z wiatrem... nigdy pod wiatr... Na dowód tego poznajemy losy przodkiń małej Yuki. Każda z nich jest silną kobietą idącą przez życie z podniesioną głową. Do czasu. Każdą bowiem los w pewnym momencie ich życia przygina do ziemi i sprawdza na ile jeszcze może sobie pozwolić. Przeznaczenie nie ulituje się również nad małą Yuki...
Książka jest smutna. Choć właściwie nie - ona nie jest smutna, jest po prostu prawdziwa. Mówi przecież o życiu; takim jakie znamy. Smutek jest nieodłączną częścią naszego życia. Jeden człowiek ma więcej szczęścia,  inny mniej; jeden poddaje się i załamuje ręce, inny choćby miał walczyć z całym światem będzie walczył do upadłego. Bohaterki książki też walczą. Wprawdzie w sposób, który nam - kobietom zachodu wydałby się śmieszny - ale walczą. Problem tylko w tym, że walka z fatum i przeznaczeniem jest bardzo, bardzo trudna. 
Promyczkiem zza chmur jest zakończenie. Wielu powiedziałoby, że smutne i takie jak cała ta książka. Ja jednak mam nadzieję że mała Yuki dała radę. 
Niewątpliwie książkę należy przeczytać. Pokazuje przepiękną japońską kulturę, wielowiekowe zwyczaje znane i podziwiane przez cały świat. Tylko ten bezbrzeżny smutek....  

czwartek, 29 sierpnia 2013

Quasipornograficzny gniot dla niedoru...nych gospodyń o inklinacjach masochistycznych - tom drugi i trzeci

(Tytuł recenzji wymyślony przez mojego przyjaciela jak oddawał charakter powieści tak przy kolejnych tomach nadal trafia w sedno :-)) 

Przeczytałam pierwszy tom dawno, dawno temu. Powieść zachwyciła mnie jako zjawisko społeczne oraz jako czytadło, które jak landrynka - im dłużej czytasz, tym bardziej zalewa cię słodycz. Początkowo jest to przyjemne, ale im dalej, tym bardziej zalewają czytelnika mdłości. Odłożyłam "Pięćdziesiąt twarzy Grey'a" z mieszanymi uczuciami co do kolejnych tomów choć wiedziałam, że w końcu pewnie je przeczytam. Minęło pół roku, a tu dwa kolejne tomy stoją na półce  i uśmiechają się do mnie. Dobra - pomyślałam - zobaczymy co tam dalej ze słodką Anastasią, jej boginią i oszałamiającym Christianem. 
Przeczytałam i "podobało mi się", choć dalsze losy Anastasii Steel nie zaskakują. Nadal romansuje ze swoim boskim Christianem odkrywając w sobie coraz to nowe umiejętności erotyczne  i zapuszczając się w nieznane sobie zakamarki własnego seksapilu. Autorka ani trochę nie zmienia sposobu pisania. Niezmiennie zaskakuje czytelnika umiejętnością tworzenia "dłużyzn" za pomocą bardzo ograniczonego zasobu słownictwa. Znika na szczęście maniera Anastazji do wzywania na pomoc "Świętego Barnaby" (co wkurzało mnie w pierwszym tomie nieprzeciętnie), pozostaje jednak zagryzanie warg i zwrot "moja maleńka", który nadużywany jest dla mnie nie do przyjęcia. Panna Steel oswaja Szarego, pomaga mu uporać się z ciemną przeszłością. Kilka tajemnic się wyjaśnia, kilka pozostaje niedopowiedzeniem - jak w życiu. Pojawiają się też interesujące wątki, które niestety zanim na dobre się zaczną, już się kończą. Christian "prawie" ginie i przez moment robi się ciekawie. Autorka nie pozwala zbyt długo cieszyć się napięciem i po kilku akapitach bohater zmęczony (jednak nadal diabelnie seksowny) pojawia się ponownie na scenie. Również Anastasia przez kilka stron (podkreślam - stron, a nie akapitów!) bohatersko walczy z porywaczami, ale i tu akcja szybko zamiera. Za to pobyt Anastasii w szpitalu.... trwał i trwał, a czytelnik może podziwiać opiekuńczość Christiana i jego ogromną miłość do przepięknej bohaterki. 
Niewątpliwe lwią część powieści stanowią wspólne zabawy bohaterów w łóżku, windzie, samochodzie i gdzie tylko rozogniona dusza zapragnie. Niestety po pierwszym tomie (gdzie czytelnik przeżył szok "podziwiając" szczerość i otwartość opisów gierek i zabaw łóżkowych) pozostałe dwa tomy są lekko przynudnawe w tej kwestii. Wszystko toczy się według tego samego schematu, Christian jęczy, Anastasia rozpada się na kawałki, a czytelnik wzdycha w tęsknocie za czymś bardziej pikantnym... :-) No dobra - może przysłowiowe "gospodynie domowe" poczują się zgorszone i zbulwersowane, ale na pewno żadna się do tego nie przyzna. Poza tym czego by nie powiedzieć - autorka w tej kwestii rzeczywiście odważyła się na wiele i chwała jej za to.
Ocena moja pozostaje niezmienna. Wszystkie tomy sagi o boskim Grey'u i seksownej Anastasii sa klasycznym gniotem, jednak każdemu, kto ma ochotę na dużą dawkę słodkości - polecam. Pamiętajcie jednak, że tytuł recenzji dobrze oddaje charakterek powieści. A jak się wstydzicie to obłóżcie w gazetę - nie będzie widać okładki... 


wtorek, 27 sierpnia 2013

Wakacje szybko się kończą, ale ... zostają wspomnienia :-)

Wróciłam. Było cudownie, oszałamiająco, przyjacielsko - jak to w górach. Wraz z dwójką przyjaciół i piątką dzieci przeszliśmy Karkonosze od Karpacza do Szklarskiej Poręby. 60 kilometrów z plecakami; średnia wieku (wyliczona przy którymś piwie w klimatycznym schronisku) wyniosła 18,7 lat. Trzeba jednak podkreślić, że najmłodsza Olesia ma skończone 2 latka, a dwóch kolejnych uczestników wyprawy niedawno skończyło 4. Dwóch dziewięciolatków radziło sobie niczym kozice na stoku. O dorosłych nie wspomnę i wcale nie dlatego, że radzili sobie świetnie... niestety małolaty często nadawały tempo... Świeciło słońce, padał deszcz (choć zdaniem niektórych po prostu szliśmy w chmurach i nie ma mowy o żadnym deszczu), wiał wiatr i był upał. Na wędrówkach przeważały batony i jagody zrywane prosto z krzaków. Gotowaliśmy zupę w drewnianym szałasie, odryliśmy świetną knajpkę w Szpindlerowym Młynie po czeskiej stronie, dowiedzieliśmy się, że naleśniki po czesku to palacinki i polubiliśmy świetne czeskie, ciemne piwo. Starsze dzieci wzmocniły swoją przyjaźń, młodsze zaczęły się między sobą całkiem nieźle dogadywać, a najmłodsza Olesia zdobywała serca turystów jako dzielna piechurka. Nasz pies zrobił dwa razy więcej trasy pilnując swego stada i biegając od prowadzącego peleton po ostatniego marudera. Został okrzyknięty psem tropiąco - żebrzącym, gdyż wszyscy turyści go dokarmiali, a on skwapliwie korzystał...


SCENKA I
Występują: Ja i Młodszy.
Młodszy: Mamo byliśmy już kiedyś w Poznaniu?
Ja: Tak synku.
M: Nie pamiętam!
J: No co ty! To tam, gdzie na rynku stała taka mała pompa, z której można było pić wodę. Pamiętasz?
M: Taka zielona?
J: Tak!
M: I miała kranik w kształcie smoka?
J: Tak właśnie,
M: TO NIE PAMIĘTAM!
SCENKA II
Występują: Żona mego Przyjaciela Justyna :-) i jej córeczka Bogna.
Justynka: Dobra Bogna, idziemy dalej.
Bogna: mhm... Mamusiu idziemy teraz czerwonym szlakiem, prawda?
J: Prawda, a jak wygląda znaczek szlaku?
B: Jest biało - czerwono - biały... i wiesz mamusiu jest jeszcze jeden szlak...
J: ????
B: Ciebie nieraz trafia szlak.....

niedziela, 25 sierpnia 2013

Księżniczka z lodu

Kryminały to powieści, które mnie zadziwiają. Pomijam oczywiście twórczośc Agaty Christie, jako że jej książki to filar gatunku i moje spostrzeżenia nie mają tu za bardzo zastosowania. Najpierw był Larsson i jego trylogia. Głosy były - delikatnie rzecz biorąc - skrajne. Jedni kochali i czytali te tomiszcza po kilka razy, inni z obrzydzeniem odwracali głowę. Następnie był Jo Nesbo - relacje na jego twórczość w chwili, gdy pojawiła sie na naszym rynku były bardzo podobne.  Teraz Camilla Lackberg - i znowu od zachwytu do obrzydzenia. Zjawisko o tyle wyjątkowe, że właściwie dotyczy tylko kryminałów. Oczywiście - przy każdej nowości spotkamy zarówno głosy krytyczne jak i pochwałę, ale kryminalny rozrzut ocen jest raczej niespotykany przy innym typie literatury. Ale do rzeczy.
W szwedzkim Miasteczku Fjallbacka zostają znalezione zwłoki młodej kobiety. Policja podejrzewa samobójstwo, jednak zarówno matka jak i mąż ofiary nie bardzo wierzą w tę wersję wydarzeń. Dochodzenie prowadzi młody policjant Patrik. Jego drogi krzyżują się z drogami Eriki, która w dzieciństwie była przyjaciółką ofiary. Oboje prowadzą dochodzenie choć kierują się zupełnie innymi motywami. Patrik chce znaleźć sprawcę gdyż jako policjant ma taki obowiązek, Erika natomiast próbuje napisać książkę o dawne przyjaciółce i chce poznać jej życie, motywy, a przede wszystkim przyczyny tragedii. Po nitce do kłębka docierają do zaskakującego zakończenia.
Moja znajomość z twórczością Pani Lackberg rozpoczęła się od "Kamieniarza". Okazało się, że jest to trzeci tom sagi, której akcja dzieje się w małej szwedzkiej mieścinie Fjallbace. "Fabrykantka aniołków" (którą czytałam jako drugą) też nie należy do początkowych tomów. I tu pierwszy ogromny plus sagi. Czy zaczniemy od tomu pierwszego, czy ostatniego - naprawdę nie ma to większego znaczenia. Oczywiście są wątki, które ciągną się przez wszystkie tomy, jednak autorka umiejętnie "toczy" historię umożliwiając czytelnikowi wtopienie się w nastroj i losy głównych bohaterów. 
Teraz przeczytałam tom pierwszy. "Księżniczka z lodu" jest kryminałem z półki "książek sympatycznych". Dobra zagadka, zaskakujące zakończenie, ale przytupu nie było. Ot ciekawa historyjka napisana lekkim piórem. Mam wrażenie, że cały sukces Pani Lackberg opiera się na jej spoosbie pisania, który urzeka czytelników. Przedstawiona historia nie jest porywająca, jednak ujęta została w sposób perfekcyjny. Pochłaniając kolejne kartki książki ani przez moment nie miałam poczucia znurzenia. Krótkie rozdziały, szybka akcja, sporo dialogów - czego trzeba więcej od książki na jeden wieczór? Szybko przemknęłam przez powieść i o mało nie zapomniałam opisać na "Półeczce...". Uciekła z mojej głowy szybciej niż się pojawiła.
Powieść dobra dla tych, którzy chcą na jeden wieczór zaszyć się w kryminał bez większych intelektualnych rozgrywek :-)    

wtorek, 13 sierpnia 2013

O tym, jak Grażka zdobyła moje serce :-)

Piosenkę usłyszałam po raz pierwszy wracając z wakacji w Krakowie. 
Uważam, że jest świetna :-)))

czwartek, 8 sierpnia 2013

Kraków i kapusta

Kraków, leniwe popołudnie, my cała rodziną autkiem przemierzamy krakowskie trakty w kierunku bliżej nie określonym (prowadzi nas jedynie nasza nawigacja). Zachwycamy się z Mariuszem pustą drogą co - jak wiadomo - nie tylko w Szczecinie należy do rzadkości. 
Nagle Marek z tylnej kanapy pyta: Mama gdzie jest ta ulica Kapusty?
Ja: ???? Maruś, o co Ci chodzi????
Marek: No przecież Tatuś przed chwilą mówił Ja! kapusta droga!* 
Kurtyna :-)

* Dla tych, którzy czytają to bez porannej kawy wyjaśnienie: Jaka pusta droga :-)

wtorek, 6 sierpnia 2013

Przystań na krańcu świata

Kiedy zaczęłam czytać tę książkę chciało mi się płakać. Kurczaki pieczone, jak ja szczerze nienawidzę romansideł! No ale dobra, podjęłam się, że przeczytam, to przeczytam... Jednak po przebrnięciu przez kolejne kilkanaście stron pojęłam, że bardzo, bardzo się pomyliłam.
Stevie Steiber jest amerykańską korespondentką, która mieszka w Hongkongu. Skomplikowanym zbiegiem okoliczności zostaje żoną Chińczyka, a tym samym obywatelką Chin. Prowadzi ciekawe życie na skraju jawy i ułudy. Jest kobietą zbuntowaną, nie dba o konwenanse i zasady, które w okresie przedwojennym wyznaczały przecież bardzo twarde granice. Kiedy wdaje się w romans z brytyjskim szpiegiem nie ma pojęcia, jak bardzo to odmieni jej życie. 
Książka swoją budową przypomina mi "Dzidka" (powieść, która mnie zafascynowała, oczarowała i nie może mej głowy opuścić) W obu powieściach możemy wyróżnić wyraźnie zarysowane części. Pierwsza z nich opowiada o sielankowym i bogatym życiu przedwojennym wolnym od trosk i nieszczęść. Druga część to obraz wojny - okrutny bezlitosny, choć w obu powieściach różny. Dzidek prezentuje wojnę, którą wszyscy znamy - walkę z hitleryzmem, okrucieństwem esesmanów i Powstanie Warszawskie. W "Przystani na krańcu świata" mamy wojnę inną, choć przecież  wojna to wojna. Przemoc i nienawiść jest wszędzie taka sama. Japończycy byli równie okrutni co Niemcy (może nawet bardziej z racji znajomości sztuk walki), a autorka nie chroni czytelnika przed tym okrucieństwem. Jeden z opisów spowodował, że zamknęłam książkę i chwila minęła zanim powróciłam do czytania. To obraz japońskich żołnierzy idących przez park z bronią zaopatrzoną w odpowiednik bagnetu. Szli radośni i zadowoleni niosąc na jednym ze szpikulców nabite, bezwładne ciało małego dziecka. Takie obrazy pozostają w mojej głowie zwłaszcza, że na brak wyobraźni nie narzekam. W "Przystani..." jest jeszcze trzecia część, której zabrakło w "Dzidku". Nie napiszę co się w niej wydarzyło, bo zdradzę zbyt wiele, natomiast dodam, że to część niosąca nadzieję i pachnąca szczęśliwym zakończeniem. 
"Przystań..." jest jak baśń. Początkowo toczy się leniwie i ciepło. Mamy opisy codziennego życia, bogactwa i przepychu. W drugiej fazie nabiera tempa - jest prosta, kanciasta, przedstawia fakty bez owijania w piękne słówka. Migawki z codziennego życia z bogatych i pełnych przepychu stają się okrutne i "biedne". Tak jak w większości bajek mamy tu też szczęśliwe zakończenie. Nie słodkie i cukierkowe, lecz szczęśliwe w sposób dorosły.   
Najważniejsze jest jednak to, że powieść przedstawia przepiękną historię. Po prostu.  

czwartek, 1 sierpnia 2013