poniedziałek, 25 stycznia 2016

Kryzysowa narzeczona czyli winylowi fetyszyści.

"Kryzysowa narzeczona" doczekała się w wirtualnej rzeczywistości wielu recenzji. Ta niepozorna książeczka urzekła znaczną większość czytelników. Nic dziwnego.  Czasy PRL - u  (oczywiście od strony artystycznej) bez dzisiejszej gadżetomanii niewątpliwie miały swój urok. Imprezy po domach, rozmowy do białego rana często zakrapiane procentami, a do tego wszechobecna muzyka... wspomnienia z tamtych czasów goszczą w wielu sercach do dzisiaj. Jednak dla mnie "Kryzysowa narzeczona" ma drugie dno, ale po kolei.
Andrzej Mogielnicki to muzyczny wulkan. Współpracował z wieloma wokalistami i zespołami, jednak chyba najbardziej kojarzony jest jako założyciel zespołu "Lady Pank". Ku mojemu zdziwieniu w książce nie ma o tym w ogóle mowy. Mamy za to grupę młodych ludzi, którzy zmagają się z komunistyczną rzeczywistością i niedogodnościami związanymi z tamtym okresem. Poznajemy Inżyniera i jego miłość do kobiet. Każda impreza to inna kobietka, a w sytuacjach braku kobietki (czyli w sytuacjach kryzysowych) u boku Inżyniera pojawia się "Mysz". Mysz jest niepozorna i jakaś taka nijaka. Okazuje się jednak że ma na Inżyniera ogromny wpływ. Przychodzi taki moment kiedy na imprezach u prawego boku Inżyniera co rusz pojawia się inna kobietka, a u lewego boku - niezmiennie zawsze jest Mysz. Wydaje się to dziwnie, ale kiedy dochodzimy do końca opowieści wszystko staje się jasne. Nie wszystko złoto, co się świeci, a szarości często po bliższym poznaniu osiągają barwy tęczy.
Książka ma drugie dno, a jest nim pasja. Pasja przez duże P. Historia ludzi to jedno, ale miłość do muzyki bijąca z "Kryzysowej narzeczonej" to "zupełnie inna bajka". To, w jaki sposób Pan Mogielnicki opisuje swoja miłość do płyt winylowych, to jest po prostu cud, miód  i orzeszki. Z każdego opisu bije uwielbienie do tych czarnych krążków, każde słowo dobrane jest ze smakiem i rozmysłem. Zresztą oto próbka:
Wiking dwoi się i troi, donosi albumy, aż lada ugina się pod ich ciężarem. Przeglądamy znajome okładki, sprawdzamy zawartość. Paznokciem przecinamy celofan, obowiązkowo wtykamy nos do środka, wciągając kreskę zapachu, jakiego dostarcza każda nowa płyta. Wyjmujemy krążek w koszulce, pozwalamy, by wyśliznął się i oparł kantem o naszą dłoń. Najdłuższe środkowe palce rozczapierzamy tak, aby opuszki dotykały wyłącznie papierowej etykiety. Dalej jest już prosto, wyjmujemy płytę z koszulki i hop!, trzymamy ją w obu dłoniach jak w imadle, gotową do nałożenia na talerz. Ale zanim to zrobimy, patrzymy na błyszczące ścieżki, wyżłobione rowki, które wyglądają pewnie tak jak aktualna mapa naszego mózgu, obracamy kilka razy w rękach jak przypalony naleśnik, oblizując się przy tym lubieżnie, winylowi fetyszyści.
Piękne nieprawdaż? Znam tylko jedną grupę ludzi, którzy tak pięknie potrafią opowiadać o swojej pasji. To książkochłony i bibliofile :-)))) Dlatego własnie "Kryzysowa narzeczona" tak mnie urzekła. Opis miłości do płyt, tego ile można poświęcić, żeby je zdobyć, delikatność wychylająca się zza każdego akapitu - to właśnie jest śmietanka tej książeczki. Do niektórych opisów wracałam po kilka razy delektując się ich pięknem.  
Albo to:
Przyszli melomani, audiofile i wreszcie najciężej dotknięci, winyloholicy. Tych nie interesowały już gatunki muzyczne. Zbierali wszystko jak leci. Zachłysnęli się kiedyś pierwszą płytą jak pierwszym kieliszkiem wódki i szybko popadli w nałóg. Szeregi płyt w ich mieszkankach początkowo karnie stały na półkach. Potem zajęły tez podłogę pod ścianami. Przyrastając w postępie geometrycznym, ruszyły w zwycięskim marszu w stronę korytarza. Podbiły pawlacze, sypialnie, dotarły do kuchni i ubikacji. Po drodze wypchnęły z ich życia niepotrzebnie zajmujące miejsce meble, żony, dzieci i psy. W końcu zostali zupełnie sami w zbudowanym własnymi rękami winylowym sarkofagu.
"Kryzysowa narzeczona" aż kipi miłością do muzyki. Pomimo rozżalenia nad straconymi szansami i niewykorzystanymi okazjami ówczesna epoka miała swoje dobre strony. Muzyka była towarem trudnym do zdobycia. Nie było tak jak teraz - wystarczy wpisać tytuł na klawiaturze i na ekranie komputera wyświetla nam się kilka wersji tej samej piosenki. Wtedy trzeba było zawalczyć, aby posłuchać. Skutkiem tego był szacunek do muzyki, do słuchaczy oraz dbałość o dźwięk i o radość słuchania. 
Warto przeczytać, warto poznać i warto przeżyć. To wyjątkowa książeczka, do której idealnie pasuje przysłowie "małe jest piękne".

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Nietakty


Dlaczego "Nietakty"? Przecież to kojarzy się ze swoistego rodzaju gafą. A przecież "Nietakty" to piękna książka prowadząca nas przez meandry życia Zofii Komedowej Trzcińskiej. Pomimo tego, że Pani Zofii od sześciu lat nie ma wśród nas, to jednak istnieje w pamięci wielu i właśnie w "Nietaktach". Kobieta urzekła mnie swoim podejściem do rzeczywistości. Brała życie garściami nie bacząc na konwenanse. Odważna i butna. Może tytuł właśnie dlatego?  Jej życia starczyłoby na urozmaicenie jestestwa kilku zwykłym "zjadaczom chleba". Tacy niepokorni często są własnie nietaktem dla tych, co tylko z prądem.... 
Pierwsze wrażenie z lektury jest bajkowe. Panienka Zofia oprowadza nas po majątku, w którym spędziła pierwsze lata swojego życia. Wspomnienia napisane tak, że czytelnik chce dotknąć, posmakować i poczuć. Piękno dożynek, radość dzieciństwa, nawet opis niezręcznych prób zaprzyjaźnienia się z synem Żyda, który wyrabiał landrynki - to wszystko urzekło mnie i zachwyciło. Dalej jest równie ciekawie choć już nie tak sielsko. Zosia od 13 roku życia była żołnierzem AK, a Jej pseudonimy "Zośka" i "Harcerka" mówią same za siebie. (Zdjęcie Zosi z tego okresu umieszczone w książce urzekło moją córkę harcerkę). 
Po wojnie przyszedł czas na muzykę, a przede wszystkim jazz. Od tego momentu książki wydarzenia, nazwiska i emocje zaczynają mknąć niczym rwąca rzeka. Festiwale, muzyka, koncerty, kontrakty, a przede wszystkim ukochany jazz - to wszystko miesza się i wiruje aż do zawrotu głowy. Czytelnik zanurza się w wydarzeniach i smakuje je przez pryzmat tego, że jazz był wówczas czymś obcym, zakazanym.
" .... i poznałam Komedę". Muzykujący pan doktor laryngolog urzekł Zofię. To przy nim rozwinęła muzyczne skrzydła. Zresztą gdyby nie Ona Pan Komeda nie doszedłby tam, gdzie doszedł. Mam wrażenie, że określenie "była jego muzą" ma tu idealne zastosowanie. Może nie tyle artystyczne, gdyż Pani Zofia stała mocno na ziemi, ale wsparciem na pewno była ogromnym. Takim życiowym wsparciem. Wspaniała muzyka do filmów "Dziecko Rosemary" i "Nóż w wodzie" jest sukcesem zarówno kompozytora jak i jego żony. Urszula Dudziak określiła Zosię Komedową "artystycznym aniołem stróżem". To określenie pokazuje charakter naszej bohaterki. Trzeba tylko do skrzydeł dodać huragan, bo Pani Zofia tak właśnie szła przez życie.
W dalszej części książki wspomnienia płyną wartko i szybko. Przewijają się wielkie nazwiska: Kisielewski, Kosiński, Polański... długo wymieniać. Wydarzenia mkną z lekkim humorem, okraszone nutką gorzkiej komunistycznej rzeczywistości. Język książki piękny i bogaty nie jest już tak słodki, jak na początku. Ze wspomnień wyraźnie "wystaje" walka z rzeczywistością. Nadal jednak małżeństwo Komedów cieszy się życiem i bierze garściami wszystko to co los przyniesie. 
Zdjęcie pochodzi z książki
"Nietakty"
Mnie osobiście urzekły fragmenty o muzyce. Nie ma tego dużo (patrząc przez pryzmat tego, czyje życie książka opisuje) ale te które są, naprawdę zasługują na uwagę.
"Jazz to jest poezja muzyki... mówił. I miał rację! Jazzu lepiej się słucha gdy jest wino, gdy ściszonymi głosami toczą się rozmowy, a słuchacze, uczestnicy tych spektakli, zapominają o otaczających ich codziennościach. Jazz to nie jest wyłącznie doznanie estetyczne. To coś znacznie więcej. To przekazywane nam i wzbudzane w nas emocje. Sale koncertowe są dobre dla festiwali i w nich jazz jak najbardziej się odnajduje, ale rodzi się gdzie indziej" No piękne, nieprawdaż?
Nietakty to książka intymna. Wprawdzie niewiele zdradza z życia małżeńskiego, ale ujawnia masę emocji i uczuć. To książka, która z czytania czyni istne dzieło sztuki. Po prostu zachwyca. Polecam.

środa, 9 grudnia 2015

Wiktoria

Drugi tom w moich rękach aż grzał i palił. Czekałam tylko na wieczór żeby zasiąść i czytać i czytać i czytać.... Pierwszy tom pt. "Hanka" to tylko rozgrzewka przed poznaniem dalszych losów Wiktorii. Godne pochwały jest to, że autorka nie ma najmniejszych problemów z utrzymaniem klimatu powieści. Pierwszy tom to Kraków bogaty i spokojny i taki też nastrój ogarnia czytelnika. W drugim tomie w pewnym momencie wkrada się wojna, bieda i strach. Uwierzcie mi, że ten nastrój jest wręcz namacalny. 
Wiktoria postanawia pojechać do Paryża w poszukiwaniu ukochanego. Niestety spotyka Ją srogie rozczarowanie. Filip zdążył założyć rodzinę i nie ma zamiaru rezygnować z wygodnego życia. Owszem - na widok Wiktorii emocje i wspomnienia biorą górę, jednak mężczyźnie brakuje odwagi, aby podjąć ważną dla obojga decyzję. U boku Wiktorii (nie do końca zgodnie z Jej wolą) pojawia się natomiast młody przystojny Francuz oraz wspaniała przyjaciółka. Losy Wiktorii toczą się pomału i niespiesznie. Po powrocie do Polski Francuz przestaje istnieć, pojawia się za to owoc miłości i zainteresowany Wiktorią przesympatyczny klient "Apteki pod złotym moździerzem" . Niestety w życiu Wiktorii głos zabiera również historia. Wybucha I wojna światowa, a z nią odżywają nadzieję na wolną i niepodległą Polskę. Czytelnik towarzyszy Wiktorii w walce o codzienność. Dziewczyna pomaga komu może i sama też próbuje przetrwać wojenną zawieruchę. Najważniejsze jest jednak to, że zakończenie wyraźnie pokazuje, że autorka ma zamiar kontynuować sagę. Hip hip hura !!!
Piękna powieść pozbawiona wątpliwych uroków dzisiejszych nowoczesnych czasów, za to wypełniona uroczym Krakowem, światłem z lamp naftowych i wieczorami spędzonymi na rozmowach z rodziną. To jest coś czego już w naszym życiu nie znajdziemy. Do tego dochodzi lekkie pióro autorki i bardzo bogate słownictwo. Efektem jest niesamowita powieść o wyjątkowej aurze tajemniczości. Mam nadzieję, że na kolejny tom nie będzie trzeba długo czekać. 

wtorek, 8 grudnia 2015

Trzydziesta pierwsza

"Trzydziesta pierwsza" to świetny kryminał, który wyszedł spod pióra Katarzyny Puzyńskiej. Autorka wcześniej "popełniła" dwa pierwsze tomy z serii o Lipowie, a "Trzydziesta pierwsza" jest kolejną częścią. Pierwszy tom pt. Motylek  urzekł mnie bardzo, drugi tom pt. Więcej czerwieni - zachwycił, natomiast "Trzydziesta pierwsza" porwała mnie niczym huragan. Świetnie przedstawiona historia z dobrą zagadką i budzącymi sympatię bohaterami jest dobrą powieścią na długie zimowe wieczory. 
W Lipowie zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Przygotowania idą pełną parą, mieszkańcy czują magię Świąt i tylko jedna myśl zakłóca świąteczny nastrój i spędza sen z powiek. Z więzienia lada dzień wyjdzie sprawca pożaru, w którym przed laty zginęły cztery osoby - dwie kobiety i dwóch policjantów. Jak to w małym miasteczku - ludzie szybko osądzili i nie przebaczają. Powrót podpalacza budzi bardzo złe emocje. Jednocześnie w Lipowie pojawia się naukowiec badający pozostałość osady, w której wiele lat temu zamieszkiwali członkowie sekty Świątynia. Sekta liczyła trzydzieści osób - nie mniej nie więcej. Przywódca sekty zmusił wszystkich do popełnienia zbiorowego samobójstwa. Po działalności sekty pozostała jedynie osada w Cichym Lasku, która stała się przedmiotem badań naukowca. Co łączy sektę z pożarem sprzed lat? Co spowodowało pożar? Jakie konsekwencje w czasach współczesnych będzie miało ówczesne zdarzenie ? Fabuła jest zaskakująca i właściwie nie do przewidzenia. Wisienką na torcie jest trzydziesta pierwsza...
Książki Katarzyny Puzyńskiej mają w sobie coś wyjątkowego. Przy każdej z nich zastanawiam się co to takiego. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to postacie. Autorka przykłada dużą wagę do tego, aby czytelnik miał przyjemność z lektury, a nie błąkał się po stronicach przypominając sobie, kto jest kto. Postacie najczęściej przedstawiane są z imienia i nazwiska, a cechy charakterystyczne są dość często powtarzane. Wprowadza to ład i porządek, a co za tym idzie - sporą przyjemność z czytania. Poza tym przy tak rozbudowanej fabule i wielości wątków bardzo ułatwia to lekturę.
Żeby nie było za słodko dodam, że jeden z bohaterów wyjątkowo mnie drażnił. Postać policjanta Pawła Kamińskiego jest moim zdaniem zdecydowanie przerysowana. Autorka, chcąc pokazać jego nienawiść do podpalacza i chęć zemsty, wkłada w jego usta tyle przekleństw, że aż jest to rażące. Może gdyby nie był to policjant... Uważam, że ta postać jest nierealna i przerysowana, co nie przeszkadza mi nadal zachwycać się nad całością powieści. 
Podsumowując: świetny kryminał zasługujący na uwagę i uznanie. Mianowanie autorki polską Lackberg wcale nie jest przesadą. Polecam. 

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Hanka

No po prostu doskonała książka! XIX wieczny Kraków, rodzinna apteka, klątwa rzucona przez nieszczęśliwą kobietę - czegóż chcieć więcej. Powieść porywa, zachwyca i czytelnik chce jeszcze i jeszcze...
Franciszek Bernat jest szanowanym krakowskim Aptekarzem. Jego Apteka przekazywana była z ojca na syna od wielu pokoleń. Dlatego właśnie Franciszek bardzo marzy o męskim potomku. Niestety jego żona w blasku świateł rodziła martwe dzieci, a w półmroku pokoi wszystkie służące i pomoce domowe były systematycznie przez Pana Bernata wykorzystywane. Te kobiety rodziły zdrowe dzieci jednak żadne z nich (jako bękarty) nie miało prawa żyć. Znikały więc z życia Bernata topione w rzece lub podrzucane na schody pobliskiego kościoła. Do czasu. pewnego dnia w piwnicy służąca Hanka powiła zdrową dziewczynkę. W ty samym dniu żona Bernata urodziła kolejne martwe dziecko. Sprytna akuszerka, wiedząc jaki los czeka zdrową córeczkę Hanki, postanowiła ratować maleńkiej istotce życie. Podmieniła więc dzieci wkładając w ręce wymęczonej porodem Hanki martwe niemowlę. Tymczasem zdrową córeczkę Hanki ułożyła w ramionach Bernatowej. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie Hanka, która zrozpaczona śmiercią swojego maleństwa rzuciła klątwę na Bernata i wszystkie jego dzieci. Nieświadoma tego, że przeklina własną córkę Hanka umarła z wycieńczenia. Maleńka dziewczynka otrzymała imię Wiktoria. Powieść właściwie przedstawia losy małej Wiktorii, jednak klątwa Hanki jest tak odczuwalna, że tytuł powieści jest zupełnie zrozumiały.
Jakże mnie urzekła ta książka! Nie mogłam się oderwać, czytałam wszędzie i w każdej wolnej chwili. Magia XIX - wiecznego Krakowa, ten nastrój w kolorze sepii, medycyna opierająca się na ziołach i ten duch Hanki unoszący się nad kartkami powieści - no po prostu rewelacja! Z racji matkowania dwójce brzdąców rzadko udaje mi się namiętnie czytać. Tu po prostu musiałam. 
Jedno jedyne rozczarowanie jakie mnie spotkało to zakończenie. Jakoś nie dotarło do mnie, że to pierwszy tom cyklu i byłam bardzo rozżalona brakiem zakończenia. Na szczęście drugi tom szybciutko trafił w moje ręce.   
Wam wszystkim z całego serca - polecam.    

czwartek, 26 listopada 2015

Zwilczona

Książki dzielą się na takie, które opowiadają historię ot tak po prostu i takie, które oprócz przedstawianej historii przekazują też czytelnikowi coś innego - wyjątkowego. Nastrój, tajemna wiedza, mistycyzm, magia, potęga natury - to są elementy wszechobecne w powieści "Zwilczona". Brakuje tylko szklanej kuli... Oczywiście, że ważne są losy głównych bohaterek, ale równie ważne jest to, co autorka chce nam przekazać w tle. A przesłanie jest takie:
"Jeśli ktoś podetnie ci skrzydła, leć dalej, jak czarownica na miotle. Jeżeli ktoś ukradnie miotłę, na drzwiach od szopy też się wzniesiesz. Tylko nie bój się i rób swoje!"
Jaśmina to kobietka mieszkająca z mężem i córeczką na mazurskiej wsi. Dookoła las (właściwie puszcza) i przepiękne jeziora. Jaśmina stara się żyć w zgodzie z naturą i jest jej z tym bardzo dobrze. Stara się wykorzystywać dary, które podsuwa jej Matka Natura. Potrafi korzystać z dobrodziejstw przyrody, a zwierzęta i ptaki traktuje jak najlepszych przyjaciół. W życiu stale towarzyszą jej gusła i zabobony.  
Spokojne życie Jaśminy zostaje brutalnie zakłócone wypadkiem męża, który podczas jazdy motorem łamie nogę. Do tego dochodzi nieszczęśliwa przyjaciółka i nieznajomy mężczyzna. Jest też tajemniczy list sprzed lat, który komplikuje całość... mieszanka wybuchowa. Jaśmina nie bardzo wie co dalej; jej życie zaczyna wymykać się z rąk. Na szczęście do głosu dochodzi pierwotny zew natury. Jak to wszystko się skończy? Warto sprawdzić. 
Książka jest wyjątkowo klimatyczna. Czytając ją miałam wrażenie, że czytam książkę z półki babci. Oczywiście w treści powieści spotkamy i internet i telefony komórkowe bo w dzisiejszych czasach inaczej nie da rady. Pomimo tego książka jest taka .... mistyczna i pierwotna. Kiedy Jaśmina mówi o ziołach czytelnik dowie się, jakie jest ich zastosowanie i jak najlepiej wykorzystać ich moc. Kiedy znaczenie zyskuje talia Tarota, poszczególne karty zaczynają żyć własnym życiem. Im bliżej końca powieści tym więcej jest czarów i czynów, które w dzisiejszych czasach - głównie przez niezrozumienie - budzą lęk. (Od razu śpieszę dodać, że to nie psuje powieści a wręcz dodaje jej smaczku) 
Główny wątek powieści nie jest ani specjalnie wyszukany, ani też zaskakujący. Ot kobieta, która z "kury domowej" przeradza się w łabędzia. Nagle zdaje sobie sprawę, że nie można potrzeb wszystkich dookoła stawiać ponad swoje. Gdyby nie otoczka tej powieści powiedziałabym, że powieść jest wręcz banalna. Na szczęście autorka okrasza ten banał sporą dawką magii i mistycyzmu co powoduje, że historia poprzez swoje gusła i niedopowiedzenia (i wilczycę oczywiście) staje się tajemnicza i godna polecenia.
Powieść w korzystnej cenie do kupienia na stronach księgarni Tania książka.pl 

wtorek, 17 listopada 2015

Afgańska perła

Książka, która od samego początku budziła mój kategoryczny sprzeciw. Nie pojmuję tej kultury, nie rozumiem postępowania tamtejszych mężczyzn i płaczę nad losem tamtejszych kobiet. Przecież takie życie nie ma najmniejszego sensu - tak powie każdy Europejczyk, któremu zasady Koranu i Islamu są obce. Z drugiej strony powieść "Afgańska perła" jest tak napisana, że pomimo buntu czytelnik chce wiedzieć co działo się dalej, jak bohaterki poradziły sobie w tym brutalnym świecie. 
Rahima i Szekiba to dwie kobiety mieszkające w Afganistanie. Pierwszą poznajemy Rahimę i jej rodzinę: potulną matkę, wybuchowego ojca i siostry. Fakt posiadania samych córek wyprowadza ojca z równowagi i jest na tyle deprymujący, że matka Rahimy podejmuje ważną decyzję - Rahima zostaje przebrana za chłopca i odtąd ma pełnić w rodzinie rolę syna. Dziewczynka w tym kraju to przekleństwo, ciężar i kara zesłana przez Allaha. Z Rahimy powstaje Rahim, który jest szczęśliwy że może chodzić do szkoły i cieszyć się rzeczami, które dla dziewczynek w Afganistanie nie są dostępne. Rahima zmienia się nie do poznania, a zmiana ta ma wpływ na całe jej dalsze życie. Rodzina Rahimy kilka pokoleń wcześniej przeżyła już podobną historię. Mała Szekiba w dzieciństwie została poparzona wrzątkiem, który zniszczył skórę na połowie twarzy. Dziewczynka od czasu wypadku staje się wyrzutkiem, a jej rodzina coraz bardziej zamyka się w sobie. Kiedy wskutek choroby umiera matka i trójka rodzeństwa, Szekiba zostaje sama z ojcem. Samotność powoduje, że ojciec jest coraz bardziej niedołężny, a role pomiędzy nim a Szekibą stopniowo się odwracają. W końcu to Ona staje się mężczyzną w tym domu. Kiedy umiera ojciec Szekiba zaczyna pracować dla rodziny. Niestety traktowana jest strasznie, a jej samotność jest ogromna. Los Rahimy i Szekiby paradoksalnie wzmacnia siłę i wolę przetrwania naszych bohaterek. Stają się mocne i stanowcze ale niestety wciąż zależne od mężczyzn i bezdusznych członków klanów. Rahima zostaje wydana za mąż za dojrzałego mężczyznę i zaczyna się piekło. Szekiba również nie ma łatwo - brzydka i okaleczona traktowana jest jak narzędzie do pracy. I pracuje - ponad swoje siły. 
Straszna książka zwłaszcza wówczas, kiedy czytelnik zda sobie sprawę, że w tym kraju od setek lat nic się nie zmieniło. Kobiety są niczym, ich los jest całkowicie zależny od mężczyzn, którzy traktują je bardzo brutalnie. Nieposłuszeństwo jest surowo karane, kobieta żyje właściwie tylko po to, aby służyć mężczyźnie i być mu uległą. 
W książce zaskoczyła mnie forma przekazu. Historia straszna, brutalna i niemieszcząca się w moich granicach moralności płynie przez kartki książki bardzo lekko i płynnie. Tym sposobem autorka wzmaga w czytelniku poczucie zupełnego oderwania od tamtejszej kultury. A przecież to się dzieje! W XXI wieku zupełnie niedaleko od Europy leży Afganistan. Kraj, w którym wszystkie okropieństwa tej kultury urzeczywistniają się w najgorszej postaci. Kraj w którym kobiety są nikim. Kraj który jest domem i kolebką Talibów...  Straszne. 
"Afgańska Perła" to książka porażająca ... chyba głównie prawdą. Duża ilość dialogów i prosty język  powodują, że książkę pomimo jej objętości czyta się szybko i łatwo. Dramat bohaterek ich upór w dążeniu do celu jest godny podziwu. Tylko jak walczyć kiedy cały świat - nawet najbliżsi - są przeciwko Tobie?  Piękna książka pozostająca w sercu na długi długi czas.  
Powieść z racji swej objętości świetnie sprawdzi się jako książka na długie, zimowe wieczory. Polecam zakup na stronach Księgarni Taniej Książki. Nie dość że cena jest atrakcyjna to jeszcze można przeczytać kilka recenzji, które dodatkowo zachęcą do lektury. 
Polecam gorąco. 

poniedziałek, 16 listopada 2015

Pyszne na słodko

Z czym się kojarzą pierniki, ciasteczka, biszkopty i tym podobne cudeńka? W mojej głowie to wspomnienie babci, fartuszka, kuchennego pieca i wszędobylskiego zapachu racuszków. Niewiele przepisów zostało w mojej głowie jako że małą dziewczynką wówczas byłam i chęci do pieczenia i gotowania nie przejawiałam. Dopiero teraz, będąc mamą dwójki pociech zaczęłam rozglądać się za przepisami, które zaspokoiłyby głód słodkości moich dzieci, skutecznie zastępując kupne batony i niewiele warte herbatniki. I znalazłam! Nie jest to godna zastępczyni mojej Babci, ale przepisy zawarte w tej książce są świetne, a sama książka jest bajecznie "babcina". :-)
Anna Starmach znana jest większości telewidzów z programu kulinarnego emitowanego na TVN Style. Osobiście programów Pani Ani nie znam, bo sama telewizji nie oglądam. Moja opinia o książce nie jest więc poparta wizualnymi wrażeniami pochodzącymi z telewizji. Niemniej jednak po lekturze książki stwierdziłam, że jeżeli program jest równie smakowity jak książka, to należy owe braki kulinarne nadrobić.
Książka jest naprawdę wspaniała. Jej treść została podzielona na pięć tematycznych działów
grupujących różne pyszności. Oprócz ciast, ciasteczek, kremów, musów czy deserów znajdziemy dział dość rzadko spotykany, a mianowicie "Słodką spiżarnię". Krem czekoladowy, krem bananowy, czy powidła śliwkowe zaspokoją najbardziej wybredne podniebienia. Najważniejsze jest to, że wszystkie przepisy są przedstawione w sposób bardzo dostępny i przejrzysty. Każdy przepis opatrzony jest ilustracją; zawsze niezmiernie smakowitą. Język, którego używa autorka, jest przystępny dla największych kuchennych ignorantów. Pani Ania prowadzi czytelnika przez każdy przepis niczym po sznurku. Jeżeli trzeba coś zrobić inaczej niż się przyjęło (np. w kuchni naszych mam), Pani Ania wytłumaczy skąd różnica i jaki efekt da wprowadzona zmiana. No bajka po prostu. 
Moją rodzinę urzekł przepis na ciasteczka. Pyszne, proste do zrobienia i jakże efektowne!!! 
Książka jest przepięknie wydana. Całość utrzymana w pastelowych kolorach sprawia przyjemne, domowe wrażenie. Efekt rodzinnej intymności spotęgowany jest przypisami umieszczonymi na wstępie każdego przepisu. Komentarze autorki mają różny charakter: trochę wspomnieniowy, trochę śmieszny i zawsze pogodny. Najlepszy sernik robi Tata, piszinger jako wspomnienie z dzieciństwa, czy też gofry jako wspomnienie wakacji nad Bałtykiem. Przyznam się, że zanim wybrałam pierwszy przepis do realizacji przeczytałam wszystkie króciutkie opowiastki autorki. Od deski do deski. 
Pani Anna Stelmach szanuje kuchennych ignorantów i na końcu książki prezentuje krótkie porady. Jak obrać orzechy ze skórki, jak zrobić lukier cytrynowy, jak efektywnie pasteryzować i jak sprawdzić świeżość jajek... polecam!
A i jeszcze jedno - puste strony na ostatnich kartach książki też są śliczne. To nie są białe kartki jak w większości publikacji, a starannie przygotowane karty, które dowodzą, że każdy przepis jest ważny. 
Urzekła mnie ta książka - swoim ciepłem, smakiem i zapachem... Jeżeli szukacie miejsca, w którym można korzystnie zakupić "Pyszne na słodko" polecam Tanią Książkę. Cena naprawdę zachwyca.  

piątek, 13 listopada 2015

Zjazd rodzinny

Rodzina to wzniosłe słowo kryjące w sobie wiele emocji. Każdy z nas od małego uczy się, że rodzina jest najważniejsza, że w rodzinie zawsze znajdziesz wsparcie, że trzeba się kochać i szanować. Wielu z nas myśląc Rodzina (ja też, przyznaję się bez bicia) widzi przed oczami jej żyjących członków; no... powiedzmy, że emocje sięgają również tych, którzy wprawdzie przenieśli się na druga stronę, jednak w pamięci mamy ich żywych i kochających. A tymczasem nasza rodzina sięga przecież korzeniami hen hen w przeszłość... Pomijam obie wojny, ale przecież wcześniej też żyli moi (pra...) dziadkowie. Dorożki, kinematografy, latarnie gazowe - klimat nie do podrobienia. Co robili? Jak wyglądali? Takie pytania męczą mnie od kiedy skończyłam czytać "Zjazd rodzinny". A to dopiero pierwszy tom - strach pomyśleć co będzie dalej :-)
"Zjazd rodzinny" czyta się po prostu bosko. Tylko na chwileczkę zatrzymujemy się we współczesności aby poznać plany Ewy dotyczące zorganizowania zjazdu rodzinnego. Rodzina spora, drzewo genealogiczne dość zagmatwane, a powiązania emocjonalne pomiędzy jej członkami jeszcze bardziej. Pomysł świetny znajduje uznanie w oczach córki. Nagle jak za sprawą czarodziejskiej różdżki autorka przenosi nas w burzliwe lata międzywojenne, kiedy to losy młodej ojczyzny przykuwały uwagę wszystkich. Zaczyna się snuć pomalutku opowieść o losach rodziny Korzeńskich. Z wojennej tułaczki wraca Jan Korzeński. Umęczony i przygnębiony marzy tylko o spokojnym życiu. Marzy mu się sklep i dostatnie życie. Za sprawą bliskich poznaje młodziutką Leontynę, która po ojcu odziedziczyła kamienice ze sklepem własnie. Młodzi przypadają sobie do gustu i zaczynają wspólne życie. Wspiera ich dzielnie mama Jana oraz rodzina Leontyny. Losy Korzeńskich zaczynają w sposób cudownie ciepły toczyć się i snuć wśród dziejów międzywojennej Polski. Trudno oddać klimat książki, ale naprawdę jest on niczym zapach ciastek z babcinego pieca. Kiedy czytamy o Leontynie dbającej o dom, o dzieciach mówiących  z pasją "Kto Ty jesteś? Polak Mały" serce rośnie i wzbija się ku niebu. 
Książka przesiąknięta jest miłością do Polski. Nie wiem dlaczego, ale czytając powieść sama czułam się dumna z mojego pochodzenia. Ta młoda demokracja rozwijająca się na tle losów Korzeńskich. Mamy i młodych Piłsudczyków i legiony i Prezydenta Mościckiego i socjalistów i Cud nad Wisłą ... jeżeli tylko interesujecie się historią Polski to na pewno lektura powieści będzie dla Was ucztą. Autorka bardzo pilnuje, aby wszystko toczyło się chronologicznie i w historycznym porządku. 
Losy Rodziny plotą się niespiesznie przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego. Rodzą się kolejne dzieci, przybywa przyjaciół, niektórzy odchodzą, radości przeplatają się ze smutkami. Czytelnik razem z bohaterami zasiada przy stole i dyskutuje o polityce, a z Leontyną martwi się o dzieci. Książka napisana jest w taki sposób, że czytelnik wtapia się w powieść i trudno potem wrócić do rzeczywistości. Kiedy pierwszy tom dobiega końca wybucha druga wojna światowa a Korzeńscy.... nie powiem,  przeczytajcie, naprawdę warto. 
"Zjazd rodzinny" na mojej półce zajął bardzo szanowane miejsce. Mam nadzieję, że autorka nie poprzestanie na dwóch tomach, a poczyni - ku mej radości - dziesięciotomową sagę, którą będzie można czytać i czytać i czytać...

poniedziałek, 2 listopada 2015

Wielkie kłamstewka

Ależ mi się podobało! Dawno się tak nie bawiłam przy lekturze książki. Nie mówię tu o zabawnej treści czy też o humorystycznych wstawkach. O nie! Książka dała mi wiele radości w najmniej oczekiwany sposób. Biorąc ją do ręki oczekiwałam babskiego czytadła, a okazało się, że trzymam w dłoni lekki kryminał ze wstrząsającym przesłaniem. 
Znacie syndrom "Mamuśki"? To taki typ rodzica, który musi wszystko zrobić za swoje dziecko. Niesie tornister za dziecko, wyciera nos za dziecko, nawet kłóci się z koleżanką za dziecko. To typ rodzica, który zrobi wszystko, żeby tylko dziecko nie poczuło się pokrzywdzone, nawet jeżeli przez to skrzywdzi wiele dzieci dookoła. Takie osoby robią wiele złego.  "Wielkie kłamstewka" to książka o takich właśnie matkach, ale nie tylko. Bohaterami są też żony, mężowie, kochanki, samotni, porzuceni, dzieci, babcie i kogo jeszcze tylko można sobie wymyślić, aby wzbogacić imprezy szkolne. Najważniejsze są jednak trzy osoby: Jane, która samotnie  wychowuje synka, Medeline będąca głową pięcioosobowej rodziny i Celeste - piękna i niesamowicie bogata matka bliźniaków (i bita przez męża żona). Łączy je wszystkie szkoła, do której wspólne chadzają ich pociechy. Dookoła jest wiele innych matek (mniej lub bardziej "mamuśkowatych"), które zajmują się przede wszystkim knuciem i wybielaniem swojego życia w oczach innych matek. tatusiowie też nie zostają w tyle. Małe kłamstewka przeradzają się w spore kłamstwa, a niedomówienia i przemilczenia doprowadzają w końcu do tragedii. Książka jest napisana w świetny sposób. Autorka z lekkością przedstawia nam losy i powiązania  jakie zachodzą wśród bohaterów. Plecie je wyjątkowo zgrabnie powodując u czytelnika lekki niepokój spowodowany przeczuciem, że pod ta cukierkową przykrywką kryje się coś złego. Niedługo trzeba czekać, aby poznać to zło. Każdy rozdział kończy się krótkim dialogiem prowadzonym przez detektywa z poszczególnymi bohaterami tragedii. Każdy dialog odkrywa malutki kawałek układanki, a spod przykrycia wyłania się przerażający obrazek.... 
Powieść jest świetna. Lekko napisana prowadzi czytelnika po charakterach bohaterów niczym po linie. Już się wydaje że nic nas nie zaskoczy a tu klops. Nic nie jest takie, jak się nam na początku wydawało. Każdy z bohaterów ma swoje za skórą, każdy ma swoje tajemnice i swoje zasady, które łamie jeżeli tylko niesie to ze sobą wymierny zysk.  
Mam dwoje dzieci w wieku szkolnym i wiem, że niektóre matki są naprawdę przerażające. Wg ich filozofii kłamstwa nie są czymś złym jeżeli tylko pomogą dziecku być najlepszym. Ta książka pokazuje że nie można bezkrytycznie patrzeć na swoje pociechy, a wychowanie to nie tylko głaskanie po głowie. Pokazuje też, że trzeba szanować ludzi dookoła. I siebie. Przede wszystkim. 

piątek, 16 października 2015

niedziela, 4 października 2015

We dnie, w nocy

Gdzieś w necie znalazłam porównanie "być na coś napalonym tak jak Arab na kurs pilotażu". No właśnie. Książki Pani Kołakowskiej tak na mnie działają. Pierwszą powieść, jaką przeczytałam to "Niechciana prawda". Mocna książka. Bardzo. Potem było "Wszystko, co minęło", które również zaburzyło moją codzienność.  Kiedy dowiedziałam się o książce "We dnie, w nocy" wiedziałam, że mnie nie ominie i nie rozczaruje. Nie spodziewałam się jednak, że do ręki dostanę taką bombę.
Na początku nic nie wskazuje na tragedię z przeszłości. Wręcz przeciwnie - pierwsze obrazy są jakby skopiowane z reklamy, w której szczęśliwa rodzinka gotuje wspólnie makaron, albo zbiera liście... co tylko sobie wyobrazicie. Tak więc mamy śliczną mamę Anię, przystojnego, dobrze zarabiającego tatę Roberta i Tosię - śliczną i mądrą dziewczynkę. Nie wiadomo skąd pojawia się też druga rodzina: Piotr z Dorotą oraz dwójka dzieci - Tosia i Ala. I wydawałoby się, że wszyscy są szczęśliwi, gdyby nie głębsza ocena zachowania Ani. Dziewczyna pomimo wielkiego talentu zrezygnowała z marzeń o aktorstwie i podjęła pracę jako sekretarka w firmie ogrodniczej. Ania jest nieszczęśliwa; nie potrafi cieszyć się ze szczęścia rodziny, nie umie docenić męża, ma problem z okazywaniem uczuć. Przyczyna leży gdzieś daleko w przeszłości, którą pomalutku poznajemy w toczącym się równolegle wątku. Spotykamy młodziutką Anię, która wraz z przyjaciółka poznaje możliwości internetu. W ten sposób poznaje mężczyznę i zakochuje się w nim bez pamięci. Co będzie dalej? W którym momencie losy Ani i Piotra się skrzyżują? Rozwiązanie wstrząsnęło mną i zaskoczyło. Chciało mi się płakać, chciałam przytulić Anię i powiedzieć, że przecież nie wszyscy tacy są. Na szczęście znalazła się bratnia dusza....
W powieści najbardziej urzekły mnie Anioły. Nie wiedziałam po co autorka wprowadziła je do powieści, jednak trzeba przyznać, że wniosły sporo uroku i lekkości. Anioł stróż Ani budził we mnie śmiech swoim uroczym gapiostwem. Niestety to gapiostwo niosło za sobą wiele konsekwencji. 
Książka mnie niepomiernie zaskoczyła. Oczekiwałam powieści lekkiej, łatwej i przyjemnej, a otrzymałam powieść, która emocjonalnie wdziera się w duszę, jest miejscami brutalna i pokazuje jak niszczące są samotność, odrzucenie i brak przysłowiowego "światełka w tunelu". 
Książka jest świetna. Niesie wiele dobrego przesłania, a ja pokochałam ją za Anioły :-)))
A jeszcze jedno - to, co zrobił Robert, by ratować Anię było po prostu świetne. Jakże ja mu kibicowałam!!! 

piątek, 2 października 2015

Mennica

Powieść mroczna, klimatyczna, z mocno zarysowanymi charakterami bohaterów. Bohater powieści - każdy z nich jest inny; zarówno pełen siły jak i i słabości tak charakterystycznych dla zwykłego człowieka. Akcja powieści - wartka i wciągająca. Pióro autora - lekkie i jednocześnie wbijające się każdym słowem w czytelnika. Zagadka - cóż, zawsze byłam fanką polskich kryminałów, więc tu zachwalać nie będę, bo musiałabym stworzyć oddzielnego bloga.
"Mennica" to powieść, której klimat jest właśnie taki jak poprzedni akapit. Dużo wszystkiego; tak dużo, że momentami się gubiłam. Najważniejsza oczywiście jest zagadka kryminalna. Tym razem pies myśliwski o imieniu Suzy znajduje w lesie ciało młodej kobiety. Okazuje się, że w tym samym miejscu spoczęły jeszcze zwłoki trzech innych osób. Skąd się wzięły? Czy sprawcą jest seryjny morderca? Pytań jest wiele, a wątpliwości jeszcze więcej. Policjanci prowadzący sprawę oprócz dochodzenia mają jeszcze na głowie własne problemy. Cyna zmaga się z własną tożsamością i niechcianą ciążą, a Tymański próbuje naprawić kontakty z córką. Do tego wszystkiego mamy jeszcze postać Witczaka - byłego policjanta, który zostaje wmieszany w produkcje fałszywych banknotów. Właściwie to jego powiązania z bandziorami wynikają z dobrego serca, niestety chcąc ratować dwie porwane kobiety sam pogrąża się w świecie przestępczym. Zagadek jest wiele, a na rozwiązanie należy naprawdę długo czekać. 
Niestety autorowi zdarzyły się też wpadki. Po pierwsze scena, w której Cyna pozbywa się zwłok w starym kamieniołomie. No nie! Z opisu wynika że Cyna - pomimo męskiego charakteru - jest drobną kobietką i podniesienie worka ze zwłokami z dna sztucznego zbiornika, a następnie dźwiganie go... zupełnie nieprawdopodobne. Druga wpadka to akcja przeprowadzona w Międzyzdrojach mająca na celu rozbicie szajki fałszerzy (cel jest bardziej złożony, ale nie będę wchodzić w szczegóły). Jak dla mnie - za szybko, zbyt chaotycznie i bez ładu i składu. Biegałam oczami po literkach nie wiedząc właściwie co się dzieje. Przypuszczam, że moje zagubienie może wynikać z tego, że "Mennica" jest trzecią częścią cyklu, a dwie pierwsze niestety nie przewinęły się przez moje ręce. 
Pomijając powyższe minusy uważam, że powieść jest bardzo dobra. Autor wprowadził ciekawy zabieg w którym wielowątkowość powieści uatrakcyjnił (że tak to ujmę) "sposobem podania". W powieści panuje bowiem dość spory chaos. Czytelnik skacze od jednego bohatera do drugiego, ciągle przenoszony jest z miejsca na miejsce i co ciekawe - wcale to nie przeszkadza w delektowaniu się lekturą.  Jeżeli dodamy do tego dość mroczny charakter powieści to otrzymamy całość, która świetnie będzie pasować do długich jesiennych wieczorów. 

wtorek, 15 września 2015

Wbrew sobie

Hmmm... cóż mam napisać... sprzeczne uczucia żywię do tej powieści. Bardzo lubię książki przedstawiające życiowe historie i ta również mnie urzekła. Z drugiej strony sztuczna przemiana głównej bohaterki w "dobrą dziewczynę" tak mnie rozeźliła, że obiecałam sobie, że więcej do powieści nie wrócę. Z trzeciej jeszcze strony, może autorce właśnie o to chodziło? Może miała w zamyśle "sfurczenie" emocji czytelnika? Tym bardziej, że czytałam poprzednie powieści Kołczewskiej i obie były dość mocne w przesłaniu...  
Ewelina obłędnie marzy tylko o jednym - chce zajść w ciążę i zostać matką. Wraz z mężem poświęcają swoje życie tylko dla tego celu. Na szczęście są bogaci, co umożliwia im skorzystanie z dobrodziejstw nauki i zapłodnienia metodą in vitro. Radość z poczęcia dzieciątka nie trwa jednak długo. Okazuje się, że płód obumarł. Rozpacz i beznadzieja zalewają Ewelinę i nie pozwalają jej normalnie żyć. Odsuwa od siebie wszystkich - męża, rodzinę i przyjaciół. Zachowuje się jak rozpuszczony dzieciak i poświęca się pracy pogrążając się w złudnym świecie samotności. Z mężem chce się rozwieść, do matki ma o wszystko pretensje, siostrę obwinia o wszystkie swoje niepowodzenia. Na szczęście nie jest tym ludziom obojętna i każdy na swój sposób walczy o to, aby Ewelina powróciła do "świata żywych". Obok historii Eweliny poznajemy tragedię jej siostry Justyny. Kontrast, jaki występuje pomiędzy siostrami jest porażający. Królewna i Kopciuszek - chciałoby się powiedzieć. Niestety z biegiem czasu (i kartek powieści) okazuje się, że rola, jaką siostry odgrywały w życiu w dużej mierze została w dzieciństwie "zaprogramowana" przez matkę. Jak do tego doszło? Jaką tajemnicę ukrywa przed Eweliną jej rodzina? 
Powieść pozornie prosta o nieskomplikowanej fabule w końcowym efekcie daje czytelnikowi mocno do wiwatu. Wzajemne relacji pomiędzy bohaterami są emocjonalnie tak skomplikowane, że w pewnym momencie nie wiedziałam już kogo darzę szacunkiem, a kogo najchętniej utopiłabym w rzece. W jednym rozdziale na Ewelinie wieszałam psy, a wyrzuconego z domu męża żałowałam jak dzieciaczka. W kolejnym rozdziale role się odwracały i potępiałam bawiącego się w klubie mężusia żałując zapłakanej Eweliny. Emocjonalna huśtawka. Duża zasługa Autorki w tym, że pomimo tak dużego ładunku emocjonalnego potrafiła utrzymać bohaterów powieści w ryzach i zgrabnie poukładać wszystkie sprawy tak, aby na końcu - mimo wszystko - czytelnik mógł powiedzieć "... i żyli długo i szczęśliwie".
Bardzo podobała mi się wielowątkowość powieści. Autorka umiejętnie splatała losy bohaterów i delikatnie wiązała ich wspólnymi zależnościami. Z zaskoczeniem obserwowałam jak pozornie nieznajome sobie osoby stają się sobie bliskie i uwikłane w cudze losy. 
W ogólnym rozrachunku powieść mi się podobała. nawet bardzo. Pokazuje siłę człowieka a jednocześnie jego słabości. Warto, naprawdę warto. 

czwartek, 3 września 2015

Ostatnia wola

Każdy mol książkowy ma pewne zasady, którymi kieruje się przy wyborze książek. Ja również mam ich kilka. Pierwsza to maniakalne unikanie opisów zawartych na obwolutach i okładkach. Druga to czytanie wszystkiego do końca, nawet jeżeli jest to gniot nieprzeciętny. Kolejna dotyczy nieoceniania książek po okładkach. Trzecia zasada jest dość nagminnie łamana ale tylko w sytuacji, kiedy moja dusza rwie się do okładki i mózg nie może na to nic poradzić. Nieczęsto się to zdarza, ale jednak. Kiedy zobaczyłam okładkę "Ostatniej woli" zasada numer trzy schowała się gdzieś głęboko i cichutko przeczekała swoja porażkę. No popatrzcie - czyż okładka nie jest cudna? Te twarze bohaterów, stroje genialnie dobrane do sytuacji, ten kolor przypominający stare fotografie... no nie mogłam się oprzeć!
Baronowa Wirydianna Korzycka jest krzepką kobietką o dość wyrafinowanym i nieprzyjemnym poczuciu humoru. Kiedy okazuje się że jest śmiertelnie chora uznaje, że przeżyte lata (92) w zupełności wystarczą. Postanawia umrzeć na własnych warunkach jednak przed śmiercią zaprasza wybranych członków swojej rodziny na odczytanie testamentu. Zaproszone osoby spotykają się w pociągu i zachodzą w głowę jaką to niespodziankę szykuje dla nich bogata ciotka. Jeden z pasażerów umiera jednak na tym etapie powieści nie budzi to podejrzeń - ot słabe serce, które nie wytrzymało stresu. Niestety w domu baronowej okazuje się że wśród zaproszonych gości jest morderca. Goście  przerażeni są nie tylko faktem mordercy w swoim gronie, ale też tym, że zawieja śnieżna odcięła dworek baronowej od reszty świata, a co za tym idzie, poinformowanie Policji o śmierci baronowej jest po prostu niemożliwe. Wszyscy patrzą na siebie wilkiem, każdy usiłuje dowieść winy drugiego jednocześnie dbając o własne alibi. Zagadka znajduje rozwiązanie w najmniej oczekiwanym momencie, a mordercą jest....
Powieść jest wyjątkowo klimatyczna. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka wyjątkowa. Dużo się działo, a  klimat ówczesnej Polski był naprawdę wyjątkowy. Akcja powieści dzieje się w sylwestrową noc 1938 r. tak więc w przeddzień  wybuchu wojny. W rozmowach bohaterów, w opisach różnych sytuacji, pomieszczeń i osób wyraźnie widać, że autorka starannie przygotowała się do odtworzenia klimatu ówczesnej epoki. I to właśnie przygotowanie sprawiło, że książka jest świetnym kryminałem w stylu retro. To po prostu perełka. Niczym wehikuł czasu przenosi czytelnika 100 lat wstecz i zanim ów się obejrzy już kocha tamtą epokę całym swoim współczesnym serduchem.  
Wielkim plusem powieści jest też sama zagadka. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że autorka Joanna Szwechłowicz to Agata Christie polskiego kryminału. Tak jak mistrzyni przedstawia bohaterów, następnie owija czytelnika zagadkami, wskazówkami i aluzjami, aby sam mógł bawić się w detektywa. Na końcu zaskakuje rozwiązaniem zagadki - rozwiązaniem tak oczywistym jak i niespodziewanym. Bawiłam się świetnie analizując, zgadując i smakując. Naprawdę polecam!