poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Dzieci żółtej gwiazdy

Wiedziałam, że się wzruszę. Wiedziałam, że na pewno mocno tę powieść przeżyję. Wiedziałam, że emocjonalnie da mi popalić i kilka dni będzie siedzieć w mojej głowie. Tak było po lekturze "Kołysanki z Auschwitz", która była pierwszą powieścią Mario Escobara. Uwierzcie mi, że nie miał znaczenia fakt, że powieść w większości stanowi fikcję literacką i jest typową przedstawicielką beletrystyki. Wystarczyło tych kilka zdań, z których czytelnik dowiaduje się, że jednak cała historia oparta jest na zdarzeniach, które podczas wojennej zawieruchy gdzieś się wydarzyły. Niby nie do końca takie same, niby powieść tylko dotyka prawdziwych zdarzeń... I co z tego? I tak ryczałam jak bóbr i to kilka razy. "Dzieci żółtej gwiazdy" to powieść, która równie mocno przemawia do emocji czytelnika.  
Rok 1942. Francja. Kraj został podzielony na dwie części, które diametralnie się od siebie różnią. Osoby pochodzenia żydowskiego są prześladowane i tu, i tu, jednak szanse przeżycia niewątpliwe były większe pod rządami Vichy. Niestety bracia Jakob i Moise Stein żyją w tej mniej „przyjaznej" części Francji. Ich rodzice jakiś czas temu uciekli do Argentyny, pozostawiając chłopców pod opieką ciotki i solennie obiecując, że po nich wrócą. Pewnego dnia, idąc do szkoły, chłopcy zauważyli pojazdy przeznaczone przez nazistów do przewożenia Żydów. Próbowali jeszcze zwiać francuskiej żandarmerii polującej na ich pobratymców, jednak uczynna sąsiadka wskazuje ich kryjówkę. Rodzeństwo zostaje zabrane do Vélodrome d’Hiver. To wielka hala sportowa, do której zagoniono tysiące Żydów przeznaczonych do wywiezienia. Chłopcy na szczęście nie mają ochoty biernie czekać na swój los, tylko robią wszystko, aby uciec. Ucieczka się udaje, niestety jedna okazuje się, że nie mają dokąd wrócić. Jedyne co im pozostaje to wędrówka na własną rękę w poszukiwaniu rodziców. Podczas wyprawy, która trwa przeszło rok, spotykają bardzo różnych ludzi, którym muszą zaufać. Jedni pomagają, inni biernie obserwują zapasy chłopców z przeciwnościami losu. W końcu malcy trafiają do wioski Le Chambon-sur-Ligon. I co się okazuje? Ta wioska istniała naprawdę, a jej pastor, Andre Trocme wraz z żoną zostali wyznaczeni na Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Uratowali setki Żydów, chowając ich przed nazistowskimi żandarmami. To właśnie w tej wiosce nasze rodzeństwo przeżyło najlepszy okres podczas całej ucieczki. Chodzili do szkoły, obchodzili święta... oczywiście tęsknili za rodzicami, ale miłość dawana im przez mieszkańców wioski pozwalała przetrwać. To tu właśnie Jacob przeżywa swoja pierwszą miłość i tu też przeżywa rozstanie. Nikt o nic nikogo nie pyta. Ważne jest to, że każdy jest człowiekiem zasługującym na godne życie. 
Oczywiście nasi mali podróżnicy przeżyli wiele i postój w wiosce Le Chambon-sur-Ligon to tylko etap w podróży. Dzięki pomocy wielu ludzi udało się im przetrwać i warto podkreślić, że kilka osób zapłaciło za to życiem. 
Powieść "Dzieci żółtej gwiazdy" jest naprawdę poruszająca. Autor już w "Kołysance z Auschwitz” udowodnił, że potrafi poruszać ludzkie serca. Jednak, nawet wiedząc o tej wyjątkowej umiejętności autora, nie udało mi się powstrzymać łez. Mali chłopcy w wojennej zawierusze, podróżujący przez nazistowską Francję... naprawdę nie trzeba więcej, aby poruszyć ludzkie serca. A właściwie trzeba. Bo najbardziej poruszyły mnie zdjęcia umieszczone na końcu książki. Spojrzeć w oczy człowieka, który zrobił tak wiele dobrego to naprawdę wielkie uczucie. Są też zdjęcia Mario Escobara zrobione w Le Chambon-sur-Ligon, które pozwalają domniemywać, że autor nieźle przygotował się do pisania tej powieści. 
Polecam tę powieść z całego serca. To trochę tak jakby dotknąć historii. Niesamowite. 

Inni mają lepiej

Nie wiem, czy też tak macie, ale w moim przypadku wakacje powodują sięganie po książki dużo lżejsze i łatwiejsze w odbiorze niż te, które dominują w okresie jesienno - zimowym. Niestety, często takie powieści mają dość frywolne okładki, które niezmiennie zniechęcają mnie do lektury. Tak właśnie jest z powieścią „Inni mają lepiej”. Książka sama w sobie jest niezła, a historia w niej pokazana – godna uwagi. Natomiast okładka… cóż, dobrze, że wcześniej książka została mi polecona przez pewną przemiłą osóbkę, bo patrząc na okładkę, w życiu bym się na nią nie zdecydowała. A tak – fajna powieść, w sam raz do czytania na kocu podczas pobytu nad jeziorem. Niewątpliwie zasługuje na to, aby znaleźć się na półce pośród bestsellerów.
Trzy kobiety – Zuzanna, Natalia i Jagoda. Każda z nich przeżyła wiele, każda zrobi wszystko, aby życie było znośniejsze dla niej i najbliższych. Wszystkie mają dzieci w wieku przedszkolnym i to właśnie je połączyło. Trudno to nazwać przyjaźnią, raczej to taka znajomość z przymusu, przynajmniej na początku. Ale kto wie, może będzie z tego coś więcej?
Zuzanna samotnie wychowuje córkę i opiekuje się Tatą. Ojciec jest dla niej zbawieniem, ponieważ córeczka kocha go nad życie, co ułatwia dziadkowi opiekę nad nią. Zuzanna nie wierzy, że cokolwiek dobrego ją jeszcze w życiu spotka. Porzucona przez partnera jeszcze przed porodem, zapracowana i zagubiona nawet nie próbuje odmienić swego losu. Za to po cichu obserwuje Jagodę zazdroszcząc jej udanego życia. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka Jagoda jest bardzo szczęśliwa. Kochający mąż, wspaniałe dzieciaki, piękny dom, udana praca... No i właśnie chyba nie do końca. Jagoda w życiu zawodowym napotyka na przeszkody, które wydają się nie do zwalczenia, a w krótkim czasie unicestwią wszystkie jej dotychczasowe sukcesy. Co więcej - jej syn w szkole nie może poradzić sobie ze skostniałym nauczycielem, który zabija w chłopcu całą radość życia.
Całość obrazu uzupełnia Natalia, która ma kochającego męża i córeczkę, jednak gdzieś w tle ciągle prześladuje ją poprzednia żona Emilia i syn z pierwszego małżeństwa. Chłopiec jest uczuciowo zaniedbany i rozdarty pomiędzy matką, która emocjonalnie znęca się nad chłopcem, a ojcem i jego rodziną. W końcu, zmęczony sytuacją malec, ucieka z domu. Emilia próbuje wykorzystać sytuację i na nowo zdobyć serce byłego już małżonka. Natalii wydaje się, że może jedynie bezradnie patrzeć na całą sytuacje, która pomału niszczy jej domowe ognisko.
Całości dopełnia zgorzkniała nauczycielka, która zupełnie nieświadomie i w zupełnie niespodziewanym momencie wpłynie na losy naszych bohaterek.
Powieść „Inni mają lepiej” to takie trochę babskie czytadło, ale naprawdę bardzo sympatyczne. Sprawne pióro i bogate słownictwo autorki zapewniają sporo przyjemności podczas czytania. Do tego napisana z dużym poczuciem humoru, które nadaje powieści bardzo lekki charakter. Są jednak fragmenty, które nakazują czytelnikowi zatrzymać się i spojrzeć na swoje życie z nieco innego punktu widzenia. Bo przecież każdy z nas miał takie momenty, w których z rozżaleniem stwierdzał, że jest pokrzywdzony przez los i inni na pewno mają lepiej. Tymczasem powieść udowadnia czytelnikom, że nie warto porównywać swojego losu z losem innych, tylko trzeba wziąć się w garść i walczyć o swoje szczęście. Często szczery uśmiech i przyjaźń zdziałają o niebo więcej niż użalanie się nad sobą.
Na zakończenie dodam, że bardzo lubię takie powieści. Kiedy zamknęłam książkę czułam w sercu takiego emocjonalnego kopniaka, który starczył mi na kilka dni. Warto bowiem przeczytać nieraz powieść o tym, że świat może i nie jest sprawiedliwy, ale każdemu daje szansę. Trzeba ją tylko wykorzystać.

czwartek, 23 lipca 2020

Kaprys milionera

Najpierw o minusach – bo potem nie będzie okazji. Tak tandetnej okładki, to dawno nie widziałam. Sugeruje, że mamy do czynienia z tanią pornografią, w stylu „365 dni”. A przecież tak nie jest. Podczas lektury miałam wrażenie, że autorki (które nomen omen bardzo cenię, zarówno razem jak i z osobna) próbują się dostosować do charakteru okładki i na siłę wplatają sceny... erotyczne, to dużo powiedziane. Może nazwę to: „pikantne z lekką domieszką wulgarności”. Tylko po co te wstawki? Nie wiem. Do zachwytu nad fabułą w zupełności wystarczyłoby to, co autorki miały w zanadrzu, bez taniej pikanterii. 
A teraz fajerwerki i oklaski. „Kaprys milionera” to Pretty Woman na papierze. Bardzo mi się podobało. Taka bajka dla dorosłych, która pokazuje, że nie można tracić nadziei, bo nie wiesz co czeka na ciebie za rogiem. Lektura tej książki to czysta przyjemność. 
Danka to młoda kobieta, która nie widzi dla siebie przyszłości. Jest samotna, ledwo wiąże koniec z końcem, a problemy zajada niezdrową żywnością, co doprowadza do tego, że w wieku 28 lat waży ponad 120 kilogramów. Pracuje w dyskoncie, a dla podreperowania swoich finansów wynajmuje pokój koleżance z pracy. Z drugiej strony poznajemy bardzo bogatego przystojniaka, Emila, który po powrocie do Polski postanawia spotkać się z kolegami z czasów szkolnych. Robert to znany aktor, mieszkający w Ameryce, a Marek to poczciwy nauczyciel biologii w miejscowym liceum. W apartamencie Emila dochodzi do niezłej popijawy, w trakcie której Emil zakłada się z Robertem, że z największej brzyduli, w ciągu pół roku, zrobi pięknego łabędzia. Nietrudno się domyślić co będzie dalej. 
Powieść mnie z jednej strony miło zaskoczyła, a z drugiej mocno wściekła. Przyjemnie było czytać o trudach i sukcesach Danki, która ciężką pracą (i pieniędzmi Emila) osiągnęła to co wydawało się niedoścignione. Danka, z jednej strony budziła we mnie sympatię, a z drugiej politowanie. To, jak bardzo była życiowo nieporadna, wydaje się wręcz niemożliwe. Kiedy wpadła w ręce Emila poddała się wszystkim jego poleceniom bez najmniejszego oporu. Dopiero pod koniec książki pokazała pazur, ale to trochę późno. Niemniej jednak polubiłam tę Danuśkę za upór i taką życiową poczciwość. 
A co mnie wściekło? Autorki wplotły w fabułę wątek ocierający się mocno o pedofilię. Po co? Nie wiem. Nie wnosiło to nic do treści, (ponieważ kto miał być pogrążony to już był) a mocno mnie zdrażniło. Autorki ujęły temat w taki sposób, że poczułam się źle ale jeżeli celem było zwrócenie uwagi na ten problem, to im się udało. 
Zapomniałam dodać, że jest również wątek kryminalny który został bardzo dobrze wpasowany w losy Danusi. Wprawdzie nie ma wielkiego wpływu na jej przemianę, ale dodaje całej powieści pikanterii. Gdyby nie czerwone pendrive’y, nie byłoby tylu emocji podczas lektury. J 
Powieść jest świetnie napisana i bardzo zgrabnie zredagowana. Czyta się ją szybko i z wdziękiem. Wiem już, że będzie kontynuacja i, pomimo kilku felerów pierwszego tomu, na pewno sięgnę po drugi. Tylko błagam, zróbcie coś z tą okładką!

Ten jeden jedyny

„Ten jeden jedyny” to taka klasyczna babska literatura. Dodam, że w określeniu „babska literatura” nie widzę nic złego. Ot powieść skierowana do kobiet, mówiąca o uczuciach i miłości, z facetami, o których wiele nas marzy i ze szczęśliwym zakończeniem. Przecież nie każda z nas lubi literaturę dla mężczyzn. Nie każda sięga po Clarksona, zatapiając się po uszy w motoryzacyjnych rozważaniach… Każdemu wedle upodobań. 
Trzy przyjaciółki, każda inna. Hanka to samotniczka z wyboru, artystka pracująca w sklepie, jako sprzedawczyni. Marzy o miłości, ale sama nie potrafi jej dać. Każdy facet, który choć trochę się do niej zbliży, jest momentalnie przepędzany. Dlaczego? Ot pytanie… Jeden z nich jest jednak bardzo cierpliwy i czeka na swoją szansę. Naomi (prawdziwe imię to Franciszka) jest mężatką, choć w jej małżeństwie nie najlepiej się dzieje. Naomi, zamiast szukać przyczyny niepowodzeń, próbuje zrekompensować sobie brak szczęścia skokiem w bok. Do tego wszystkiego wprowadza się do nich teściowa Stefania. O niej za chwilę. 
Maja to najbarwniejsza postać tej powieści. Żywiołowa, poszukująca sensu życia i tej jednej, jedynej, największej miłości. Daje się porwać każdemu facetowi, który odrobinkę przychylniej na nią zerknie. Oczywiście doprowadza to do serii kłopotów, które dotkną każda z naszych bohaterek. 
Książka jest taką odskocznią od dnia codziennego. Łatwa w odbiorze, szybka w czytaniu, sprawia prawdziwą przyjemność i pozwala oderwać się od trosk, choć na chwilkę. Autorka już we wcześniejszych książkach dowiodła, że potrafi pisać dowcipnie i rozbawić do łez. Tu również nie zawiodła. Rozmowy Hani ze swoją pracodawczynią, Ukrainką Galiną, (prowadzącą sklep, w którym Hania pracuje) doprowadziły mnie do łez ze śmiechu. Podobnie rozmowy z Rysiem prowadzącym po sąsiedzku sklep z artykułami dla zwierząt, czy tez perypetie Mai będącej w związku z paskudnym Oktawiuszem. Ubawiłam się po pachy, a humor poprawił mi się na kilka kolejnych dni. 
Nie było mi jednak do śmiechu, gdy poznawałam losy teściowej Naomi – Stefani. Ta kobieta sporo przeżyła i żal mi jej było, kiedy czytałam jak jest traktowana przez własne dzieci. Kibicowałam też jej przeogromnie i trzymałam kciuki, aby wytrwała w postanowieniu. To właśnie ona doprowadziła do przełomu… więcej nie napiszę, bo, po co psuć zabawę. 
„Ten jeden jedyny” to powieść, która na pewno zachwyci niejedną czytelniczkę. Pokazuje, że nie warto gonić za czymś niedoścignionym (w tej powieści to rycerz na białym koniu). Warto przystanąć i rozejrzeć się dookoła siebie, poobserwować otoczenie. Może tuż za rogiem czai się ta prawdziwa miłość na całe życie? 

środa, 22 lipca 2020

Zapłacz dla mnie

Kiedy rozstawałam się z Agatą Stec, a trylogia z jej udziałem wędrowała na półkę, było mi jakoś tak smutno. Zdążyłam przywyknąć do wulgarnej i popędliwej Pani policjant, lubiłam czytać o jej przygodach. Zupełnie nie wiedziałam, czego oczekiwać od nowej powieści Pana Borlika. Troszkę bałam się po nią sięgnąć wiedząc, że nie będzie już tam wszędobylskiej Agaty. Miałam spore wątpliwości, czy nowy bohater zdoła mnie równie zauroczyć, co Ona. 
Powiem tak: było naprawdę super. „Zapłacz dla mnie” to zupełnie nowa jakość pióra Pana Borlika. Owszem, jest taka charakterystyczna szarość w fabule, która czyni wszystkie jego książki kryminałami z pazurem. Ale wszystko pozostałe jest inne - świeże i oderwane od tego, co dotychczas. Autor skutecznie oparł się zaszufladkowaniu i stworzył powieść, którą czytałam z wielkim zainteresowaniem. 
Jakub Ramon wychodzi z więzienia po kilkunastu latach odsiadki za cudze grzechy. Skąd wiemy, że jest niewinny? Ano już w prologu towarzyszymy Ramonowi w wigilijnym patrolu. Wraz z kolegą zauważają pędzący samochód, więc udają się w pościg. Na nieszczęście okazuje się, że w limuzynie siedzi kompletnie pijany polityk, który po kilku zdaniach wymienionych z policjantami, strzela do partnera Ramona. Sprawa szybko zostaje zamieciona pod dywan, a Ramon trafia do więzienia na długie lata. Wychodzi przedwcześnie dzięki … mafii, która w zamian oczekuje od niego jednej drobnej przysługi. Ramon skwapliwie korzysta, ponieważ na boku ma do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Musi odnaleźć zabójcę młodej dziewczyny, ratując głównego podejrzanego z opresji. Wszystko to okraszone jest jeszcze losami młodej dziennikarki, która – chcąc zrobić karierę – zaczyna grzebać tam, gdzie nie powinna. Wpada przez to w niezłe tarapaty, komplikując działania Ramona i wielu innych osób. 
„Zapłacz dla mnie” to powieść, która wchłania czytelnika niczym gąbka wodę. Trudno się od niej oderwać… Ba! Nawet trudno zrobić sobie krótką przerwę na herbatę. Losy Joanny to materiał na kolejną książkę, a śledztwo Ramona jest wciągające i momentami niesamowicie zaskakujące. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że jego losy są potwornie niesprawiedliwe, a autor wydaje się tej niesprawiedliwości nie zauważać. Nie wiadomo, co się w więzieniu wydarzyło, że Ramon przeszedł na ciemną stronę mocy. Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że policjant, który przesiedział niesprawiedliwe kilkanaście lat, nie walczy o swoje dobre imię. Co więcej – wykonuje zlecenie mafii właściwie bez mrugnięcia okiem postępując często jak rasowy przestępca. To mi się średnio podobało. Nie ulega jednak wątpliwości, że powieść – jako całość – jest naprawdę godna polecenia. To rasowy kryminał. 

czwartek, 9 lipca 2020

Teściowa

„Teściowa” to książka z tych, które lubię najbardziej. Te powieści pomalutku odkrywają to, co naprawdę jest w nich najważniejsze. Są niczym puzzle. Na początku obrazek jest zupełnie niewidoczny, ale w miarę postępów prac efekt robi coraz większe wrażenie. 
Oto rodzina, jakich wiele: Mama Tata i dwójka dzieci - Ollie i Nettie. Dzieci są dorosłe, więc - jak to w życiu bywa - rodzina powiększa się o kolejnych członków: Lucy, która wychodzi za Olliego i Patricka będącego mężem Nettie. I wszystko wydaje się układać dobrze. Do czasu. 
Pierwszym zgrzytem są relacje Lucy z teściową. Diana jest wyjątkowo twardą kobietą, której życie dało popalić i stara się nie okazywać zbyt wiele uczuć. Lucy bardzo stara się zrobić na niej dobre wrażenie, ale jest to piekielnie trudne... Lucy czuje się odrzucona nie bardzo wiedząc, dlaczego. Z czasem jednak relacje pomiędzy kobietami ulegają dramatycznej transformacji. Drugim zgrzytem - nie chcąc wchodzić w szczegóły - są pieniądze, a trzecim macierzyństwo. I tak plecie się ta historia do momentu, kiedy do drzwi Olliego puka policja z informacją, że Diana odebrała sobie życie. Od tej chwili powieść ta przypomina roller coaster. Pędzi na łeb na szyje odkrywając wszystkie tajemnice i niedomowienia, które dzieliły członków rodziny. Okazuje się, że są one na tyle silne i zakorzenione, że wpływają na losy wszystkich członków tej rodziny, a najbardziej na losy Diany. Nagle pytanie o przyczyny samobójstwa Diany zamienia się w pytanie: „Kto zabił?” 
Bardzo podobał mi się sposób narracji. Tak naprawdę poznajemy całą historię z dwóch punktów. Pierwszy, to historia opowiedziana przez Lucy, druga przez Dianę. I nie byłoby to nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że każda z nich opowiada swoje życie z dwóch perspektyw: teraz i kiedyś. Te cztery wątki przeplatają się na tyle sprawnie, że czytelnik pomalutku acz konsekwentnie zyskuje pogląd na całość sytuacji. 
Pierwsza część książki wydaje się być powieścią obyczajową z niewielkim zacięciem sensacyjnym. Jednak po kilku rozdziałach "Teściowa" staje się rasowym, klasycznym kryminałem z odwiecznym pytaniem: "Kto zabił?" 
Świetna powieść, w którą wsiąkłam na dwa wieczory i która przyniosła mi wiele przyjemności z lektury.

wtorek, 7 lipca 2020

Chciałbym nigdy Cie nie poznać


„Chciałbym nigdy Cię nie poznać” to niesamowita książka o miłości i tęsknocie. Szkoda, że pojawiła się na rynku wydawniczym teraz, a nie na początku roku, kiedy to obchodzimy Dzień Babci. To niesamowite, ile uczuć można zawrzeć w tak niepozornej książeczce. Zawiera ona kilkadziesiąt rozdziałów, ale każdy z nich jest króciutki. Każdy stanowi taką migawkę z pamięci, wklejone zdjęcie w albumie. Czytając miałam wrażenie, że autor, szukając w zakamarkach pamięci, stara się jak najwięcej wspomnień przelać na papier. Dlatego skacze od jednego do drugiego, opisując tylko to, co najważniejsze, i pokazując sedno sprawy – miłość wnuka do babci. Taką najczystszą i bezinteresowną. 

– Szkoda, że nie jesteś moją mamą. 
– A ja nie żałuję. 
– Ale gdybyś nią była, miałbym najfajniej na świecie. 
– A skąd wiesz, że nasza relacja byłaby taka sama? Ciebie kocham inaczej niż moją córkę i syna. 
– Bardziej? 
– Już mówiłam: inaczej. Ale ty tego nie zrozumiesz. 

Ta książka to wspominki dorosłego mężczyzny, którego całe dzieciństwo zdominowała babcia. Żeby nie było wątpliwości – nie taka zwykła babcia. To kobieta, która zawsze wiedziała czego chce, miała bogatą młodość i długo była młodsza duchem niż ciałem. Jej wnuk zdobył jej całe serce i oddała mu całą siebie. Tak mądrze. Pomagała chłopakowi w trudnych chwilach, pozwała sobie nawet na drobne spiski przeciwko mamie. Wnuk wiedział, że zawsze może na Nią liczyć. Jednocześnie czytelnik, obserwując relacje pomiędzy bohaterami widzi, że wcale wnuk nie ma łatwo. Wbrew pozorom babcia jest dość ekscentryczną kobietką i wcale wnukowi nie słodzi. Co więcej – często go prowokuje do pewnych zachowań, a potem tłumaczy, dlaczego tak nie powinno się robić. 
Bardzo bolesne są wstawki (których jest dość sporo) ukazujące, że w chwili pisania tego swoistego pamiętnika, babci już z autorem nie było. Z tych krótkich tekstów wylewa się żal do babci, że nie dotrzymała obietnicy, którą dala malcowi. Że będzie z nim zawsze i nigdy go nie zostawi. 

– Babciu… 
Jej ręka zawisła na klamce. 
– Słucham cię, syneczku. 
– …a ty mi nigdy nie umrzesz. 
To nie było pytanie. 
– Nigdy. 
– Przyrzekasz? 
– Przyrzekam. 
– Na co? 
– Na cały świat. 

Na kartkach książki zapisane są chwile z życia dwojga. Ulotne ale jakże ważne. Moment, kiedy babcia powiedziała chłopcu, że ma raka żołądka (zachorowała na niego 20 lat później), albo kiedy pokazała mu swój pamiętnik, a on, z miłości do babci, dokonał pięknego wpisu mazakami, które przebiły przez kilka stron. Wspólna nauka robienia rurki z języka, opowiadanie strasznych historii,… to wszystko to takie codzienne chwile, które nabierają magicznego znaczenia, 
Cała ta książka jest taka. Prosta, pełna miłości magiczna i chwytająca za serce. A na końcu pozostaje żal, że nie ma się już babci… 

poniedziałek, 6 lipca 2020

Dymy nad Birkenau

"Dymy nad Birkenau" to książka, która doczekała się wielu recenzji. Wznawiana od kilkudziesięciu lat, niewątpliwie stała się pozycją, którą zna każdy czytelnik choć trochę zainteresowany literaturą z okresu II Wojny Światowej. Książka, która stanowi jednocześnie legendę, pamiętnik i przerażające świadectwo tamtych czasów. 
Seweryna Szmaglewska, dla mnie, to przede wszystkim autorka "Czarnych stóp”. Jako mała dziewczynka zaczytywałam się tą książką raz po raz. Trudno mi było przyjąć w dorosłym życiu, że autorka tak śmiesznej i beztroskiej książki przeżyła takie piekło. Tym bardziej musiałam sięgnąć po „Dymy…”. 
Autorka napisała książkę jeszcze w 1945 r. zaraz po ucieczce z marszu śmierci. Jak sama pisze, wstawała o 5 rano i od razu siadała do pisania. Pisała po kilkanaście godzin z niewielką przerwą na skromny obiad. Całą książkę napisała w pół roku. Mam wrażenie, że był to swoistego rodzaju akt oczyszczenia z okropności, które przeżyła. 
Młodziutka Seweryna znalazła się w obozie za sprawą spadających z nosa okularów. Tak właśnie. Idąc ulicą poprawiała je, gdyż zsuwały się ciągle z nosa. Przechodzący nazista uznał, że daje znaki i w ten sposób, po krótkim pobycie w więzieniu, znalazła się w obozie Birkenau. Był początek 1942 r., czyli okres, w którym maszyna śmierci dopiero się rozkręcała. Szmaglewska przeżyła w obozie trzy lata i wszystko to, co zapamiętała, opisała w książce. 
„Dymy nad Birkenau” są wstrząsające głownie za sprawą języka autorki. Opisuje wszystkie zdarzenia tak bez uczuć, trochę surowo, jakby bezmyślnie. Piękne opisy przyrody kontrastują ze śmiercią i okrucieństwem. Śpiew ptaków wydaje się dawać dziewczynie nadzieję, ale już w kolejnych zdaniach widzimy, że tej nadziei nigdy nie było. Potworne zdarzenia ukazane w sposób trochę dziennikarski, bez zbędnych emocji i upiększeń. 
Seweryna Szmaglewska pisze tylko o tym, co sama przeżyła. Próżno tu szukać doświadczeń Mengele, czy też szczegółów dotyczących krematoriów. Ona pisała tylko o tym, co sama widziała, czego była pewna. Naprawdę wystarczyłoby tego na 1000 osób. Autorka ma tak wiele do przekazania, że słowa wydają się pchać do głowy czytelnika ścigając się, które zrobi większe wrażenie. 
To wszystko powoduje, że relacja zawarta w książce jest wyjątkowo przerażająca. Autorka ze spokojem opisuje rozkład dnia więźnia – apel, praca, głodowe porcje, powrót do obozu, kilka chwil wolnego, spożytkowanego na to, aby przeżyć kolejny dzień, wieczór, noc. Apel, wyjście do pracy... Oczywiście na porządku dziennym były ciągłe epidemie wszawicy i tyfusu. Więźniarki radziły sobie z wszechogarniającym brudem, insektami jak tylko potrafiły. Niestety często ich praca szła na marne tylko dlatego, że głównym celem strażników było to, aby je pogrążyć i doprowadzić do śmierci. 
Trudno się czyta tę książkę zwłaszcza w piękny letni dzień, z kubkiem kawy w ręku i wesołymi dziećmi bawiącymi się za ścianą. Naprawdę trudno uwierzyć, że ludzie ludziom zgotowali ten los.

piątek, 3 lipca 2020

Matki. Niezwykła historia macierzyństwa

Matki to kolejna książka, która układa mi się na półce w piękną serię o człowieku. Najpierw była ”Obrzydliwa anatomia”, potem „Skóra”, teraz „Matki. Niezwykła historia macierzyństwa”. Wszystkie te książki pięknie wydane, wszystkie w twardych okładkach… nie wiem czy to działanie zamierzone czy nie, ale jedno jest pewne: każda z tych pozycji jest wyjątkowo wartościowa. 
„Matki. Niezwykła historia macierzyństwa” to nowość na rynku wydawniczym, która po prostu mnie wzruszyła. Oczywiście wynika to pewnie z faktu, że sama jestem mamą, ale autorka tak ciepło i ciekawie ujmuje temat, że wiele stron czytałam po prostu rozrzewnieniem. Pomijając aspekty emocjonalne, każdy już po kilkunastu stronach lektury dojdzie do wniosku, że to jest to po prostu bardzo ciekawa pozycja. Książka podzielona jest na rozdziały mówiące o poszczególnych etapach macierzyństwa. Mamy więc rozdział o poczęciu, o odkryciu tego, że kobieta jest w ciąży, mamy rozdział o samej ciąży, o porodzie, pierwszych dniach… Każdy rozdział przedstawia rolę matki znajdującej się w danym okresie macierzyństwa na przestrzeni wieków. W pierwszych rozdziałach, kiedy mowa o poczęciu, można się nawet pokusić o stwierdzenie, że autorka przeprowadziła nas przez historię seksu i ukazała, jak bardzo zmieniało się ludzkie postrzeganie momentu poczęcia. Uzmysławiamy sobie, że stosunek płciowy kiedyś i teraz to zupełnie inne zjawisko. W ogóle cała ta książka to jedno wielkie zgromadzenie ciekawostek. Poznajemy królowe, które koronę nosiły tylko dlatego, że rodziły dzieci. Poznajemy losy bękartów i samotnych matek. Uzmysławiamy sobie, że kiedyś kobiety były dużo bardziej pozostawione same sobie. Musiały radzić sobie z codziennością domem i chorobami. Co więcej - każde niepowodzenie, każda śmierć dziecka (co przy braku dostępu do leków i w ogóle leków było dość częste) była również winą kobiety. Zresztą brak potomstwa również. 
Autorka zachwyciła mnie posiadaną wiedzą i sposobem jej przekazywania. Książkę czyta się jak najlepszą powieść obyczajową, a w głowie ciągle pojawia się pytanie: Naprawdę? Naprawdę tak jest? Wiele z zawartych w książce informacji niby jest nam znanych, ale jakoś tak nie uzmysławiamy sobie tego. Dopiero kiedy ktoś otwarcie i wprost przedstawia fakty, dociera do nas cała prawda. 
Naprawdę warto sięgnąć po „Matki”. To rewelacyjna lektura, która pokaże czytelnikowi, że zjawisko traktowane jako zupełnie naturalne (czyli macierzyństwo) w rzeczywistości jest fascynujące i przeszło na przestrzeni wieków niesamowitą metamorfozę po to, aby doprowadzić kobiety do tego miejsca, w którym dzisiaj się znajdują.

czwartek, 2 lipca 2020

Szepty drewnianych papug

Pierwsze, na co należy zwrócić uwagę, to przepiękna, naprawdę przepiękna okładka. Nawet, jeżeli zawartość tej książki nie byłaby ciekawa, to "pudełko", w które autorka zapakowała fabułę jest po prostu przepiękne. Nie wiem, czy kupiłabym, ale na pewno książka ta w księgarni przyciągnęłaby moją uwagę. 
Czy zawartość jest równie piękna jak pudełko? Nie dorównuje mu, ale nie jest źle. „Szepty drewnianych papug” to lekka i ciepła książka dla kobiet o tym, że należy brać sprawy w swoje ręce. Ciepło tej powieści nie wynika z fabuły, bo ta zawiera zarówno dobre jak i złe chwile, ale z pióra autorki, które jest wyjątkowo przyjazne i takie... obyczajowe. 
Nasza bohaterka, Michalina, od dzieciństwa ma zaburzoną wizję tego, jak powinna funkcjonować rodzina. Jej własna nie bardzo radziła sobie ze stworzeniem właściwych relacji. Matka wróżyła z kart, a ojciec – poeta, raczej w życiu bujał w chmurach niż twardo chodził po ziemi. Trudno tu więc mówić o prawdziwej rodzinie. Kiedy Michalina poznaje Roberta wydaje się, że nareszcie będzie mogła stworzyć prawdziwą, kochającą się rodzinę. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że Robert jest tyranem, który nadmiernie kontroluje dziewczynę. Michalina nie wytrzymuje w małżeństwie zbyt długo. Ucieka do babci, szukając spokoju i oddechu. Szybko jednak orientuje się, że nie tylko ona ma problemy, a relacje pomiędzy jej matką, a babcią również są bardzo zachwiane. Postanawia zrobić wszystko, aby zawrócić życie bliskich sercu kobiet na właściwie tory. Czy jej się uda? 
Ta powieść jest istnym tyglem. Mamy tu trochę kryminału, troszkę romansu, odrobinę powieści psychologicznej. Z drugiej strony mamy poruszoną trudną tematykę przemocy domowej. Wszystkie te tematy składają się na dużo wątków pobocznych i niestety sporo bohaterów i wydarzeń, które niewiele do podstawowej fabuły wnoszą. To jedyny szkopuł tej powieści - autorka nie umiała stworzyć wątku głównego, który byłby osią całej powieści. Ważne jest wszystko i nic. To powoduje wrażenie takiego bałaganu i roztrzepania. Nie przeszkadza to jednak w śledzeniu losów Michaliny i kibicowaniu jej w poczynaniach. 
Jako taki porządek i ład w powieści buduje podzielenie jej na trzy części widziane z perspektywy Michaliny, Miśki i Misi. To oczywiście jedna i ta sama osoba, ale na różnych etapach życia. Pierwsza część to szara myszka podporządkowana mężowi, sfrustrowana i zastraszona. Druga to Miśka szukająca swojej ścieżki życiowej. Z jej zachowania można wywnioskować, że wszystko jest na najlepszej drodze, ale widzimy też, że wewnętrznie dziewczyna nadal jest zagubiona. Trzecia część to Misia, która wie, czego chce i konsekwentnie dąży do raz obranego celu. 
Szepty drewnianych papug to nie jest żadna wielka literatura. To po prostu ciekawa powieść na długie deszczowe popołudnie. I jako taką właśnie – polecam Wam serdecznie. 

wtorek, 23 czerwca 2020

Sekret grzecznego psa

Mam psa. To oczywista oczywistość, przecież nie sięgałabym po taką książkę. Dodam jeszcze, że mam bardzo grzecznego psa, który zachowuje się tak jakby język ludzki był dla niego w dużej mierze zrozumiały. Chodzi grzecznie na smyczy, czeka pod sklepem, a zakupioną dla niego kość niesie samodzielnie do domu. Dlaczego więc sięgnęłam po "Sekret grzecznego psa"? Ano po prostu - z ciekawości… 
Książka jest przesympatycznym poradnikiem, który w 12 rozdziałach, w sposób bardzo przystępny pokazuje czytelnikowi, jakie są najczęstsze problemy w wychowaniu psa i jak temu zaradzić. Nietrudno zauważyć, że pies to też istota myśląca, która nie zawsze ze swoim właścicielem gra do jednej bramki. Trudno nieraz się porozumieć, a zapewniam Was że biciem i przemocą niewiele się osiągnie. Często gryzienie przedmiotów, agresja w stosunku do przypadkowych osób, czy też załatwianie w domu potrzeb fizjologicznych wynikają właśnie ze strachu przed przemocą. Jak więc wychować psa? Autor śmiesznym i przystępnym językiem pokazuje czytelnikowi że przede wszystkim należy zrozumieć sygnały i wskazówki, które przesyła nam nasz pies. Kiedy to zrozumiemy to połowa sukcesu za nami. 
Druga dobra rada płynąca z tej książki to to, aby – tak jak w stosunku do naszych pociech – być konsekwentnym. Ileż to razy widziałam moją sąsiadkę, która z jednej strony tłukła swojego psa za pogryzienie klapek na ogrodzie, a po krótkiej chwili jej męża, który przytulał psiaka i żałował go słowami „Niedobla Pańca zbiła mojego piesecka…” Bądź tu psie mądry i pisz wiersze! 
Książka uświadomiła mi że warto pochylić się nad psiakiem i spróbować go zrozumieć, a nie występować z pozycji Pana i wszechwiedzącego właściciela. Pies też stworzenie i warto po prostu starać się grać z nim na tych samych falach. I może właśnie dlatego mam takiego fajnego psa? Jest kochany i tulony, ale jak coś przeskrobie, to pół dnia chodzi ze spuszczonymi uszami i wzrokiem godnym kota ze Shreka. 
Macie psa? To czytajcie, bo warto. A jak nie macie, to szybko trzeba te braki nadrobić!

Aksamitka

Saga "Dwieście wiosen" urzekła mnie od samego początku. Pomijając fakt, że uwielbiam twórczość Pani Jeromin - Gałuszki, to widok każdej okładki sagi budzi mój szczery podziw. Są one naprawdę przepiękne. Ale takie też powinny być, bo też sama saga, to literackie mistrzostwo świata. "Folwark Konstancji" przeczytałam w dwa wieczory poznając głównych bohaterów i oddając im swoje serce. Zaczynamy w 1815 r poznając Pana Konarskiego oraz Florentynę. Tak klimatycznej powieści dawno nie czytałam. Kolejny tom, czyli "Niebieską sukienkę" też chłonęłam, niczym gąbka wodę. Tu nie jest już tak sielsko anielsko, ale nadal cudownie. W folwarku trwają sianokosy, słychać terkot młyna i odbywa się darcie pierza, Wyraźnie jednak do głosu dochodzą już teorie związane z przemysłową Polską. "Spóźnione powroty" to okres międzywojenny i II wojna światowa. Ludzie się rodzą i umierają, miłości kwitną i więdną, a nasi bohaterowie nadal próbują godnie żyć i radzić sobie z codziennością.
I wreszcie czwarty tom pt. "Aksamitka" to lata powojenne i straszne czasy komunizmu. Co pewien czas skaczemy też do 1989 r., kiedy to Marcelina jadąc na własny ślub nagle dostaje list. Kiedy otwiera kopertę jej twarz blednie a następnie niezwłocznie każe zawracać samochód oznajmiając, że ślubu nie będzie. I tak skacząc między "półwieczami" dowiadujemy się, jaka jest przyczyna odwołania ślubu. Aksamitka rozpoczyna się w 1945 r. na końcówce niemieckiej okupacji. Wszyscy cieszą się z końca wojny, ale jednocześnie z przerażeniem patrzą na to co nadchodzi. Komunizm objawia się w dużej ilości rosyjskich żołdaków, którzy niszczą wszystko, co napotkają na swojej drodze. Nasi przyjaciele z poprzednich tomów - Odolańscy Bohdanowicze i Konarscy - nadal wspierają się wzajemnie. Adela i Kajetan mają dwóch synów, z których są bardzo dumni. Mają również córkę Marcelinę, która dla małżeństwa po czterdziestce była sporą niespodzianką. Późne rodzicielstwo sprawiło, że dziewczynka była oczkiem w głowie, a co za tym idzie zawsze umiała postawić na swoim.
We młynie dwie bliźniaczki szukają sobie mężów, jednakże stawiają warunek - muszą to być bliźniacy. Czy uda im się znaleźć taką partię? Śmiech mieszany ze łzami towarzyszy poszukiwaniom. Wacława nadal rządzi w kuchni, choć teraz nikt nie nazywa jej już kucharką. Nowy ustrój nie pozwala na to, aby mieć służbę w domu. Obok sielskiego, wiejskiego życia jest również sporo zmartwień i kłopotów. Jakby nie patrzeć w oczach nowej władzy posiadacze ziemscy nie są najlepiej traktowani.
Wszystkie tomy sagi czyta się cudownie m.in. dzięki świetnej konstrukcji. Każda część dzieje się w dwóch warstwach czasowych, które gdzieś na końcu zazębiają się. Najczęściej obie warstwy dzieli okres 50 - 100 lat, ale pomimo tak długiego okresu obie części są od siebie bardzo zależne. Pomimo mnogości bohaterów i ciągłych skoków w czasie łatwo zapamiętać kto jest kim. Postacie są tak barwne i charakterystyczne, że trudno je pomylić. Dla zapominalskich na początku każdego tomu znajduje się czytelne zestawienie postaci okraszone bardzo ładnymi rysunkami.
Czytanie sagi "Dwieście wiosen" jest wielką i piękną przyjemnością. Wspaniałe pióro autorki, które obleka zwykłe sprawy woalem tajemniczości i piękna, jest naprawdę czymś wyjątkowym i rzadko spotykanym. Cieszę się niezmiernie, że jeszcze jeden tom przede mną, choć szkoda, że tylko jeden.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

Gra w nigdy

Jeffery Deaver kilka lat temu zachwycił mnie powieścią pt. „Pokój straceń”. Dziwna sprawa, ale pomimo istnienia wielu innych powieści jego autorstwa, jakoś nie sięgnęłam po nie mimo tego, że powieść bardzo mi się spodobała. Dopiero teraz, kiedy w moje ręce wpadła „Gra w nigdy” przypomniałam sobie „Pokój straceń” i ten dreszczyk emocji podczas lektury. Nie ukrywam, że zachęcił mnie również fakt, że to pierwszy tom nowej serii, której głównym bohaterem jest Colter Shaw, a to takie miłe zacząć serię od pierwszego tomu… J 
Colter Shaw to łowca nagród. Zatrudnił asystentkę, której zadaniem jest wyszukiwanie ogłoszeń o osobach zaginionych i nagrodzie za pomoc w ich odnalezieniu. Kiedy dociera do niego ogłoszenie zdesperowanego mężczyzny szukającego pomocy w poszukiwaniu córki, nie waha się ani chwili. Szybko znajduje dziewczynę, jednak okazuje się, że tak naprawdę zaginięcie Sophie to tylko czubek góry lodowej. Aby rozwiązać zagadkę kolejnych zaginionych nieszczęśników, Colter musi zanurzyć się w ciemny i tajemniczy świat gier komputerowych, który – jak się okazuje – jest pełen możliwości działania nie do końca zgodnego z przyjętymi zasadami. Mroczne tajemnice i dominacja pieniądza są naprawdę sporą przeszkodą w dotarciu do celu. 
Bardzo podobała mi się postać głównego bohatera. Colter wraz z rodzeństwem został wychowany na samotnej farmie, a towarzyszem jego dzieciństwa był tylko ojciec i dzika natura. Kiedy rówieśnicy siedzieli z głowami w smartfonach, on uczył się tropić i rozpoznawać ślady, a także chodzić w taki sposób, aby zaskoczyć przeciwnika. Z uznaniem czytałam o tym jak ojciec wręczył mu plecak, a następnie wywiózł wiele kilometrów od domu i zostawił samego z jednym celem: wrócić do domu całym i zdrowym. Jak się potem okazało, dobry duch nie opuszczał Coltera, a cała sprawa skończyła się dość niespodziewanie. Historia rodziny Shawa jest odkrywana przez autora wyjątkowo powoli a każdy odkryty element powoduje małe tsunami w postrzeganiu fabuły powieści przez czytelnika. Niewątpliwe dodatkowym smaczkiem jest pewna rodzinna tajemnica, która do końca powieści nie znajduje rozwiązania, a jedynie wzmacnia apetyt czytelnika na kolejne tomy. 
Colter Shaw jest niezmiernie tajemniczą osobą. Od samego początku powieści wiadomo, że jego dzieciństwo było nietuzinkowe, a jego umiejętności rzadko spotykane, jednak nikt nie przypuszcza, że przeszłość jego rodziny położy się na życiu Coltera takim cieniem. Im głębiej sięgamy do fabuły, im bliżej końca, tym szerzej czytelnik otwiera oczy ze zdziwienia. 
Trochę drażnił mnie świat gier komputerowych szczegółowo opisany w książce. Nie jest to nudne – w żadnym wypadku, ale jest tego dość sporo. W życiu nie przypuszczałam że to taki złotodajny biznes, a jednocześnie tak bezwzględny i okrutny świat. 
„Gra w nigdy” zadowoli każdego czytelnika, który ma ochotę na dobrą kryminalną powieść. Polecam gorąco.

wtorek, 16 czerwca 2020

Operator 112

Numer 112 zna w naszym kraju chyba każdy. Od pierwszej chwili, kiedy tylko nasze pociechy zaczynają mówić, wpajamy im, aby w razie niebezpieczeństwa dzwoniły pod numer 1…1…2. Numer ten kojarzy się z ratunkiem w każdej niebezpiecznej sytuacji, od omdlenia poczynając, a na pożarze kończąc. Ale czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak wygląda praca po drugiej stronie słuchawki? Jaki silnym trzeba być, aby opanować nie tylko swoje emocje, ale i tej roztrzęsionej osoby, która nierzadko oczekuje od ratownika cudów? Ta książka powinna mieć swoje stałe miejsce na liście bestsellerów tak aby każdy miał szanse ja przeczytać. 
Autor książki "Operator 112", Roman Klasa, przez 6 lat pracował w gdańskim Centrum Powiadamiania Ratunkowego i był właśnie po drugiej stronie. Opowiada o specyfice pracy operatora, o życiu w ciągłym napięciu oraz o swoich wrażeniach i doświadczeniu. 
Aby w pełni zrozumieć predyspozycje autora do tej pracy Pan Klasa przeprowadza nas również przez swoje dzieciństwo i lata szkolne. Początkowo drażniło mnie takie pamiętnikarskie zacięcie, ale po pewnym czasie zrozumiałam, że dzięki temu widzę w autorze nie tylko operatora, ale przede wszystkim człowieka, który wiele przeżył, a te właśnie przeżycia mocno go ukształtowały. Potem już rzeka płynie wartko. Dowiadujemy się, że dziennie operator odbiera nie dziesiątki a setki zgłoszeń. Musi zmierzyć się z gniewem, strachem, opryskliwością i wyzwiskami. Często po prostu nie może pomóc i jedyne co pozostaje mu to modlić się, aby pomoc dojechała na czas. Często też jest świadkiem, (choć tylko telefonicznym) tragedii rozgrywającej się po drugiej stronie słuchawki. Czytałam i skóra na mnie cierpła. Nie dość, że operatorzy mają naprawdę ciężki kawałek chleba, to jeszcze musza zmagać się z brakiem wsparcia, niskimi płacami i brakami kadrowymi. Gdzie się nie obrócą – zawsze cztery litery na wierzchu. 
Na zakończenie autor postanowił pomóc i dzwoniącym i operatorom zamieszczając instrukcje, którą można podsumować dwoma słowami „Jak dzwonić?”. Pokazuje czytelnikowi, które informacje są najważniejsze dla operatora, a które zbędne. Uświadamia nam, że często to, co nam wydaje się ważne, tylko przedłuża całą procedurę wysłania do nas pomocy. 
Przeczytać należy, aby uświadomić sobie, że pod numerem 112 nie ma maszyny tylko człowiek, który też boryka się z życiem i – co najważniejsze – też ma uczucia i emocje.

Gwiazdka w Lovely Lane

Gwiazdka w Lovely Lane” to ostatnia część czterotomowej serii, traktującej o losach pielęgniarek, pracujących w angielskim szpitalu St. Angelus. Właściwie to każdy tom skupia się na innym zagadnieniu związanym z tym szpitalem, ale całość tworzy przepiękną sagę o miłości, poświęceniu i wspieraniu się wzajemnie. Pierwszy tom to „Anioły z Lovely Lane”. Opowiada o losach czterech dziewcząt, które dopiero rozpoczynają naukę w szkole pielęgniarstwa. Ich perypetie, wzloty i upadki wplecione w nastrój deszczowej Anglii i liverpoolskich doków to coś, co urzekło mnie niesamowicie. Zresztą drugi tom był jeszcze bardziej klimatyczny. „Dzieci z Lovely Lane” chwyciły mnie za serce i długo nie opuszczały jego zakątka. Wzruszająca historia i wspaniałe zakończenie… i znowu ten magiczny nastrój rodem z Harrego Pottera. Nad trzecim tomem nawet się nie zastanawiałam. Połknęłam go w dwa dni, chłonąc opowieści o kobietach, które z jednej strony muszą sobie radzić z biedą i chorobami, a z drugiej robić wszystko, aby ich dzieci nie zeszły na złą drogę. Ostatni tom, czyli „Gwiazdka w Lovely Lane” to taka wisienka na torcie. Wspaniała historia, okraszona bożonarodzeniowym nastrojem, jest niesamowicie ciepłą i cudowną powieścią, która ogrzeje niejedno serce. Wśród czerwcowych nowości wydawniczych to jest dla mnie prawdziwy numer jeden. 
Każdy tom można czytać oddzielnie, choć oczywiście dopiero lektura całości pozwala wsiąknąć w ten angielski klimat. Wyobraźcie sobie ulicę w Anglii. Z dwóch stron domy, pośrodku brukowana ulica, świecąca się od deszczu. Gdzieś z boku latarnia daje żółte światło i nagle słyszycie tupot stóp. W kadr wbiegają zaaferowane dziewczęta - każda w wykrochmalonym czepku, śnieżnobiałym fartuszku, każda oddana swojej pracy. Taki obrazek towarzyszył mi przez całą lekturę tej powieści. Byłam zachwycona. 
Czwarty tom to przede wszystkim konkurs na najpiękniej przystrojony oddział szpitalny. Właściwie wszyscy pracują przy produkcji ozdób, co umożliwia ploteczki i planowanie drobnych działań, które pomogą losowi. A jest w czym pomagać! Siostra Tapps potrzebuje zrozumienia i pomocy w pojęciu tego, co w życiu jest najważniejsze. Przełożona oddziału dziecięcego Aillen również wydaje się być w rozpaczliwiej sytuacji. Z jednej strony serce wyrywa się do przystojnego policjanta, a z drugiej poczucie obowiązku nie pozwala pozostawić matki. A matula (podła jędza) zrobi wszystko, aby nie pozwolić Aileen być szczęśliwą. Jest jeszcze maleńki chłopczyk znaleziony w starym magazynie, o którego życie walczą niemal wszyscy pracownicy szpitala. Losy zarówno tej trójki jak i bohaterów poznanych w poprzednich tomach urzekły mnie i wzruszyły. Czytałam każda literkę tej powieści z ogromna przyjemnością. 
Bardzo zaciekawiło mnie tło polityczne i zmiany, które zachodziły w powojennej Anglii. Kobiety naprawdę musiały walczyć o swoje prawa. Autorka bardzo sugestywnie ukazała, jak niewłaściwe moralnie w tamtych czasach było odbierane zachowanie kobiet żyjących z partnerami bez ślubu. Niesamowite również jest zakaz zakładania rodzin przez pielęgniarki, dzięki czemu (zdaniem rządzących) oddawały się one pracy bez reszty, nie mając rodziny ani innych bliskich. Są też ukazane zabawne sytuacje, które dla nas są aż śmieszne, np. reakcja na wynalezienie kalki kreślarskiej, albo pierwsze próby reanimacji. 
Podsumowując, – jeżeli tylko z półki księgarskiej lub bibliotecznej będą się do Was z okładki uśmiechać śliczne pielęgniarki z Lovely Lane, chwytajcie i biegnijcie do domu. Aż zazdroszczę tym, którzy przyjemność czytania tej serii mają jeszcze przed sobą.